Dlaczego nie obchodzi nas problem prywatności w sieci?

Intymność sieci jest jednym z najdziwniejszych tematów kradnących czołówki gazet i topy portali internetowych. W końcu korzystamy z usług prywatnych firm nastawionych ma maksymalizację osiąganych zysków. Powierzamy im sekrety naszej osobistej korespondencji, przechowujemy w ich przestrzeniach zdjęcia, komunikujemy się używając ich rozwiązań oraz infrastruktury. Z uśmiechem na ustach akceptujemy regulaminy produktów, często nie pobierających bezpośrednich opłat za oferowane funkcje. Czerpiemy garściami z amerykańskiego rynku w zamian oddając siebie tamtejszym korporacjom. Skąd bierze się zatem zdziwienie, że firmy i rząd Stanów Zjednoczonych mogą wiedzieć o nas więcej niż sąsiedzi, z którymi mieszkamy drzwi w drzwi, na jednym piętrze od przeszło 20 lat?

Inwigilacja internautów nie jest sensacją dnia dzisiejszego, to normalny element sieciowej rzeczywistości. Podobny proces dotknął choćby przestrzeń transportu. Samolotami możemy obecnie przemieszczać się szybko, sprawnie, tanio i komfortowo. Ceną jest biometryczny paszport, obserwacja zachowań, wszechobecni mundurowi, szczegółowe kontrole, przeszukiwanie prywatnych rzeczy, a nawet obmacywanie w imię bezpieczeństwa. Upokarzające, ale w ogólnym rozrachunku nie jest łatwo zrezygnować z wygody lotów. Alternatywę oczywiście mamy w postaci kilkunastu godzin za kółkiem lub ewentualnie w przedziale kolejowym. Zapominając na chwilę o kryterium finansowym, wszak gros z naszych codziennych internetowych zabawek to usługi bezpłatne, trzeba wręcz brawurowego zawzięcia, aby wybrać prywatność kosztem przyjemności.

Linux nie jest równie przyjazny przeciętnemu użytkownikowi jak MAC OS X, Tor nie jest prosty w obsłudze i płynny jak Safari lub Chrome, Bitcoin nie jest powszechnie akceptowany niczym PayPal. Podobnie ciężko wyobrazić sobie pełne zastąpienie, zintegrowanej z toną funkcji, wyszukiwarki Google narzędziem o sympatycznej nazwie DuckDuckGo, a następnie przejście z wodotrysków map amerykańskiego wujka G na projekt OpenStreetMap. Skonfigurowanie własnej chmury oraz skrzynki pocztowej wymaga dodatkowo minimalnej wiedzy i odrobiny dobrej woli, więc opcje te automatycznie wypadają z kręgu zainteresowań miażdżącej większości społeczeństwa. Friendica lub Diaspora zamiast Facebooka? To nawet nie brzmi pociągająco.

Świat poza „chciwymi korporacjami” istnieje, jednak pozory(!) sieciowej wolności wymagają cierpliwości, zapału i sporej ilości uwagi. Dużo łatwiej jest zrezygnować z prywatności machając na problem ręką i wmawiając sobie, że chodzi tylko o jakiś bezsensowny wgląd w niegroźne zdjęcia z wakacji. Skoro bez większych emocji akceptujemy taki stan rzeczy, to nie powinniśmy być zaskoczeni faktem, że rąk chcących nas dotykać znajdzie się zdecydowanie więcej. Cóż, władza państwowa jest z natury nadgorliwa w tego typu trosce o obywatela.

Ze standardowego pogodzenia się wszystkich ze wszystkim wybija się absurdalny, z perspektywy czasu, przypadek protestów przeciwko ACTA. Projekt kontrowersyjnego porozumienia na rzecz walki z naruszeniami własności intelektualnej miał godzić w ideę wolności i prywatności w sieci, co wywołało wiele sprzeciwów oraz demonstracji. Zwłaszcza polskie społeczeństwo ochoczo wyszło na ulice okrzykami i transparentami kwestionując sposób przygotowania dokumentów oraz obawiając się prawdopodobnych konsekwencji wynikających z przyjęcia porozumienia. Wiele mówiło się o nadmiernym nadzorze, podsłuchach, monitorowaniu internetu. Sporo zarzutów zostało sformułowanych, jednak temat ostatecznie popadł w obojętne zapomnienie i obecnie na znakomitej większości użytkowników nie robią wrażenia nawet rewelacje Edwarda Snowdena o PRISM – programie inwigilacji prowadzonej na niewyobrażalną wtedy skalę.

Dziś okazuje się, że obserwowani są zarówno politycy jak i zwykli obywatele, dane oraz materiały użytkowników są swobodnie udostępniane służbom specjalnym, a nawet sprzedawane przez prywatne firmy, dochodzi do kradzieży technologii oraz ekstremalnej ilości nadużyć. I co? I nic. Ważne, że lodówka pełna, dach nie przecieka, Gmail sprawnie chodzi i jest sporo znajomych na fejsie. Nie miejmy złudzeń, że jako współczesne społeczeństwo stać nas w takich warunkach na jakikolwiek zryw. Już raz krzyknęliśmy przeciw zmianom, które i tak zwykle wchodzą inną drogą. Obowiązek spełniony. Nawet na oprotestowanie reformy wieku emerytalnego nie wystarczyło nam już motywacji.

Jeszcze czasami podnoszą się krzyki nawołujące do walki o resztki prywatności, póki podstawę mają jakiekolwiek złudzenia dotyczące powstrzymania „bezdusznej machiny zagłady”. Wciąż podejmuje się próby wezwania do obudzenia, niepokoju i uświadamiania jakie będą konsekwencje w szerszej perspektywie. Mało kto wierzy jednak w ich powodzenie, jednostka nie ma prawa wypisania się z oddania woli skoro pakt podtrzymuje siła państw i korporacji. Żyjemy zbyt łatwo, wygodnie, przyjemnie oraz bezpiecznie pod okiem suwerena. Nie ma sensu nadstawiać karku za zmiany metod, w blasku których wiedzie nam się przecież całkiem znośnie. Można nas zrozumieć.

Metody śledcze UB, sądy, wyroki. Polska rzeczywistość po II wojnie światowej

1 marca obchodziliśmy „Dzień Żołnierzy Wyklętych”. To dobry moment, by przybliżyć w jaki sposób władze PRL traktowały polskich bohaterów i zasłużonych w walce o niepodległość patriotów.

Wydawać by się mogło, że XX w. po zakończeniu dwóch światowych konfliktów zbrojnych nie może przynieść już nic gorszego, że może być już tylko lepiej, że po latach niewoli i walki o niepodległość, która pochłonęła całe pokolenia, nastanie wreszcie spokój. Niestety okazało się inaczej. Manifest PKWN, marionetkowy rząd lubelski, proces szesnastu czy traktowanie żołnierzy Armii Krajowej, szybko ujawniły, że prawdziwa wolność jeszcze długo nie nadejdzie. Lata 1944 – 1956, nazywane okresem stalinowskim zapisały się jako jeden z najmroczniejszych rozdziałów w historii Polski. Władza inwigilowała obywateli na każdym kroku. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, któremu podlegały wojewódzkie, powiatowe i miejskie urzędy bezpieczeństwa siały postrach, a funkcjonariusze UB i ich agenci byli wszędzie. Nocne aresztowania przypominające raczej porwania niż działanie służb państwowych, bezprawne i brutalne przesłuchania, wymuszanie zeznań torturami były na porządku dziennym. W tryby tej okrutnej machiny można było trafić pod najbardziej błahymi i absurdalnymi zarzutami, m.in. za słuchanie zagranicznych audycji radiowych i ich komentowanie, krytykowanie władzy i ustroju komunistycznego, współpracy ze Związkiem Radzieckim oraz kolektywizacji wsi, ścigano osoby które komentowały sytuację gospodarczą w kraju czy chociażby żartowały z władzy. Zakazane było upamiętnianie ważnych dla Polaków rocznic i świąt.

Najbardziej zagrożeni byli ci, którzy podczas wojny zasłużyli się w walce o wolność, zwłaszcza członkowie Armii Krajowej, armii Andersa, osoby działające w konspiracji i ci którzy po wojnie postanowili nie składać broni, by walczyć dalej z nowym najeźdźcą. Wszyscy oni byli opluwani i szkalowani przez nową władzę. Deprecjonowano nawet najbardziej bohaterskie dokonania w walce podczas wojny, przedstawiając wszystkich jako zdrajców, faszystów, „zaplute karły reakcji” i pod takimi zarzutami dokonywano aresztowań. Do więzienia można było trafić za znajomość z kimś, kto działał w podziemiu, nawet, jeśli była to znajomość odległa. Nie można więc powiedzieć, że Polska w maju 1945 r. odzyskała wolność. Znalazła się pod okupacją sowiecką niesioną pod płaszczem haseł wyzwolenia kraju. Ci, którzy czynnie walczyli o wolność i działali w konspiracji, szybko zorientowali się w sytuacji i to oni jako pierwsi znaleźli się na celowniku służb bezpieczeństwa. Dla nich zakończenie II wojny światowej nie oznaczało wolności. Znów rozpoczęły się aresztowania, poniżanie, absurdalne wieloletnie wyroki więzienia lub jeszcze bardziej absurdalne wyroki śmierci. Działo się to na oczach innych państw, które zachłyśnięte euforią wielkiego zwycięstwa zignorowały najpierw niepokojące sygnały, a później pierwsze oznaki opanowywania Polski przez aparat represji i służby w pełni podległe Związkowi Radzieckiemu. Zakończyła się światowa wojna, a w Polsce pojawił się nowy agresor stosujący te same metody, jakie stosował okupant niemiecki: masowe aresztowania, odpowiedzialność zbiorowa, tortury, wymuszanie zeznań, bezprawne wyroki i tajne egzekucje[1].

Komuniści rozbudowali w Polsce sieć więzień karno-śledczych, wśród których do najcięższych należały Mokotów, Wronki, Rawicz, Fordon i Inowrocław. Krótko po wojnie było już 19 wojewódzkich urzędów bezpieczeństwa, 289 placówek powiatowych oraz 179 więzień i aresztów resortu bezpieczeństwa publicznego. Dodatkowo swoje siedziby posiadały GZI, NKWD czy NKGB[2]. W każdym z tych miejsc katowano i zabijano Polaków podejrzewanych o niechęć do systemu komunistycznego[3]. Droga przez mękę aresztowanego rozpoczynała się w aresztach śledczych Powiatowych Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego, gdy nagle, oderwany od domu, pracy i codziennych spraw trafiał do malutkiej celi. Pierwszą metodą śledczą, stosowaną przez funkcjonariuszy UB była dezinformacja i całkowity brak wiadomości o przyczynie zatrzymania. O tym fakcie nikt też nie informował nawet najbliższej rodziny, człowiek po prostu znikał za murami Urzędu Bezpieczeństwa[4]. Podejrzany trafiał do celi o wymiarach 2,2 na 4,5 m., którą dzielił nawet z ośmioma osobami. Przeważnie było jedno okno z grubymi kratami osłonięte od zewnątrz dodatkowo jeszcze tzw. blindą, czyli kawałkiem blachy sięgającym od parapetu do szczytu, tak że pozostawała tylko niewielka szpara, zapewniająca minimalny dopływ świeżego powietrza i światła, ale uniemożliwiająca zobaczenie czegokolwiek na zewnątrz. Nie było łóżek. Zastępowały je worki z niewielką ilością startej na sieczkę słomy, na dodatek nie zawsze ich liczba pokrywała się z ilością więźniów: „Sienniki, to wielkie słowo – były to jutowe, poprzecierane wory z garstką startej na sieczkę słomy(…) Mieliśmy 5 sienników na 8 ludzi. Układaliśmy je w poprzek celi, a spaliśmy wzdłuż głowami do siebie. Tylko w ten sposób 4 chłopów mogło się zmieścić na dwóch i pół siennika”[5]. Poduszek nie było i nie można ich było niczym zastąpić, bo ubranie i buty po wieczornym apelu wystawiano przed drzwi. Wyposażenie celi uzupełniał jeszcze stojący w rogu przy drzwiach niczym nie osłonięty sedes[6].  Dzień rozpoczynał się o 5 rano. Składano w kostkę sienniki, myto się w sedesie, ustawiano się boso i w bieliźnie na baczność pod ścianą i czekano na poranny apel. Po sprawdzeniu przez oddziałowego stanu osobowego pozwalano się ubrać. O 6:00 było śniadanie, na które składał się kubek czarnej zbożowej kawy i pół bochenka czarnego, półsurowego chleba. Wyżywienie w ciągu dnia uzupełniał obiad w postaci litra śmierdzącej wodnistej zupy z jarzynowego suszu, jeszcze z poniemieckich magazynów wojskowych. W zupie często pływały rozgotowane robaki, które zalęgły się w sproszkowanych warzywach. Całość kraszono olejem lub rozgotowanymi dorszami (razem z głowami i wnętrznościami)[7]. Na kolację podawano tą samą zupę i chleb (jeśli ktoś nie zjadł całej porannej porcji). W takich warunkach zatrzymany spędzał kilka dni, a nawet miesięcy zanim w ogóle wezwano go na przesłuchanie i dowiedział się za co trafił do aresztu[8]. Dopiero wtedy rozpoczynała się prawdziwa gehenna więźnia.

Podstawowa strategia śledczych UB polegała na wymuszaniu przyznania się do winy i złożenia obciążających zeznań, bez względu na wszystko i stosując do osiągnięcia tego celu wszelkie możliwe sposoby, które przede wszystkim sprowadzały się do najbardziej wyszukanych tortur. A śledczy w tym względzie dysponowali niemal nieograniczoną paletą możliwości. Przesłuchanie trwało 7-15 godzin. Przez cały ten czas podejrzany był wyzywany, lżony i poniżany. Jeśli przesłuchiwany nie składał zeznań zgodnych z założeniem oficera  śledczego, to systematycznie był bity i kopany po całym ciele: „(…) chwycił mnie za włosy, poderwał z taboretu i cisnął na podłogę. Rozpętało się prawdziwe piekło. Wszyscy trzej zaczęli mnie kopać gdzie popadło, jak piłka przelatywałem spod jednej ściany pod drugą. zwinięty w kłębek osłaniałem rękami twarz i oczy. Po jakimś czasie w ogóle przestałem cokolwiek czuć. Straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem leżałem pod ścianą(…)”[9]; „Bili wszelkimi sposobami. Po upadku na ziemię nawet dziur mi narobili. Twarz mi tak spuchła, że na oczy nie widziałem. Bili, żeby zabić. Od tego katowania tyłek mi pękł, krew broczyła(…)[10] . Narzędziem chętnie wykorzystywanym podczas śledztwa był metalowy pręt lub pałka, którą uderzano z całej siły w pięty. Używano także linijki, bijąc nią więźnia po karku, obojczyku i rękach. Poza tym przypalano palce stóp czy wieszano głową w dół i podtapiano: „Tłukli we mnie jak w bęben, najczęściej metalowym prętem w pięty. To był straszny ból, myślałem, że zwariuję. Mieli też inną nie mniej ciekawą metodę. Wkładali mi papier pomiędzy palce u nóg i podpalali. Wieszali też na kiju głową w dół. W takiej sytuacji łapczywie się oddycha. Więc wlewali mi do nosa wodę z octem. To była straszna męczarnia. Dość szybko po tym wszystkim gardłem, uszami i nosem ciekła mi krew(…)”[11];  „Po paru dniach ciało na ręce i karku zsiniało, jeszcze później zzieleniało. Każde uderzenie linijką sprawiało niewymowny ból. Jeszcze gorzej odczuwałem stukanie w głowę. Czułem, jak by wbijano mi igły i niesamowity, wibrujący przez całe ciało ból”[12].

Wymuszaniu zeznań służyły również proste ćwiczenia fizyczne, które jednak wykonywane w nienaturalnie dużych ilościach również stawały się torturą. Mowa tu o przysiadach. Kazano je robić całymi godzinami, bez przerwy. Kilkutysięczne powtórzenie tego ćwiczenia całkowicie wyczerpywało fizycznie więźnia, powodowało nieopisany ból, a nogi odmawiały posłuszeństwa, przy tym każda próba zrobienia sobie chwili przerwy lub nawet zachwianie równowagi kończyło się serią uderzeń i kopniaków: „Upadałem bez snu ze zmęczenia. Wylewali na mnie wiadro wody. Za chwilę znów kilka ciosów w twarz albo kopniaków w brzuch i od nowa przesłuchanie(…) Zrobiłem tych przysiadów z kilka tysięcy(…)”[13].

Bardzo rozpowszechniona była metoda odwróconego stołka, która polegała na usadawianiu nagiego lub będącego w samej bieliźnie więźnia na nodze odwróconego stołka. Co chwilę podbijano mu nogi lub chwytano za stopy i okręcano[14]. Podobnie działała metoda haka. Przesłuchiwanemu związywano nogi i ręce, a następnie kładąc skrępowane nogi na taborecie sadzano go w taki sposób, że cały ciężar ciała spoczywał na wystającym ze ściany haku: „(…)cóż to była za tortura. Cały ciężar ciała spoczywał na centymetrowej grubości wbitego w ścianę i zgiętego – w pewnej odległości i pod kątem prostym – żelaznego haka. W dodatku sadzają Cię tak, żebyś opierał się na kości ogonowej. Nawet niewielkie poruszenie powoduje, że hak wbija się w odbytnice. Ile razy ja przy tej operacji mdlałem…”[15].

Jeśli więzień mimo wszystko nie podpisywał obciążających zeznań poddawano go tzw. stójce. Ofiara w osobnej celi stała wyprostowana nago całą noc na betonowej podłodze, przy otwartym oknie, również zimą podczas mrozu. Strażnik co kilka minut zaglądał przez judasza i jeśli zauważył, że stójkowicz zrobił sobie przerwę lub zemdlał, to wpadał do środka zlewał go kubłem wody i biciem oraz kopniakami stawiał z powrotem na nogi. Rano dalsze przesłuchanie i znów powrót do stójki. Czasem trwało to kilka tygodni: „(…) Chodziło o to, żeby stójkowicz nie miał możliwości odpocząć lub, broń Boże, się przespać. Po kilku takich dniach i nocach najmocniejszy padał z nóg(…). Padał nagi na beton, ale też długo nie poleżał(…). Wylewano na niego wiadro zimnej wody i siłą stawiano na nogi”[16] . Inną metodą wymuszania zeznań było zamykanie w karcerze, czyli w pomieszczeniu z betonową podłogą bez okien i żadnego wyposażenia, o takich wymiarach, że osoba w nim przetrzymywana nie mogła się ani położyć ani wyprostować. Otwór wentylacyjny zamykano latem, a otwierano zimą. Więzień przebywał tam nago, często po kostki w wodzie, we własnych odchodach i w całkowitych ciemnościach, nawet kilka tygodni[17].  Wstrząsający obraz karceru przedstawia Ludwik Slaski w „Latach wykreślonych z życia”: „Przed umieszczeniem tam delikwenta otwierano zawór w rurze z fekaliami i wpuszczano je na betonową posadzkę do wysokości 3-5 cm. Jedyne okienko zamykano blaszaną szczelną okiennicą(…) w przybytku tym przebywałem okrągłe sto godzin bez jedzenia i picia, z krótkimi przerwami, w czasie których żądano ode mnie , bym się przyznał do nie popełnionych   przestępstw. Był to okres kilkunastostopniowych mrozów , w piwnicy panował nie tylko smród, lecz i ziąb”[18].

Stosowano też system nękających przesłuchań, które uniemożliwiały sen i jedzenie. Gdy więzień odebrał swoją porcję posiłku zabierano go na przesłuchanie. Gdy wracał posiłek zdążył już wystygnąć, a ponieważ składał się z opisanych wcześniej składników, zimny był  niemal niemożliwy do przełknięcia. Gdy przyszła pora następnego posiłku sytuacja się powtarzała. Nocą strażnik co kilka minut zaglądał do celi. Za każdym razem, gdy przesłuchiwany zaczynał zapadać w sen wyciągano go na przesłuchanie, zadając wciąż te same pytania: „I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Pod koniec tej fazy nękającego śledztwa padałem z wyczerpania. Brak snu i permanentne niedojadanie pozbawiły mnie zupełnie sił. Wychudłem jak szkielet”[19].

Oprócz opisanych wyżej tortur by wymusić zeznania, stosowano także:  wyrywanie paznokci oraz włosów z głowy czy z brody, miażdżono jądra w szufladach biurek i rażono prądem[20].  Zakładano maskę gazową na twarz i zatykano ją uniemożliwiając oddychanie, przypalano świeczką pięty, wieszano na wieszaku za skute z tyłu ręce, wieszano głową w dół między biurkami na pręcie przeciągniętym pod kolanami i łokciami. Miażdżono palce przytrzaskując je drzwiami lub szufladą[21]. Stosowano także szantaż, grożąc aresztowaniem i potraktowaniem w taki sam sposób np. całej rodziny. I wtedy nie były to czcze pogróżki. UB miało niemal nieograniczoną władzę. Trzeba też zaznaczyć, że wszystkich opisanych wyżej metod używano również wobec kobiet, dla których nie było taryfy ulgowej ze względu na płeć. Dodatkowo bardzo często dochodziło do wielokrotnych gwałtów. Powodowano poronienia bijąc kobiety w ciąży po brzuchu[22].

Po całej serii takich przesłuchań więzień wracał, a raczej był wrzucany nieprzytomny do swojej celi, bez paznokci, cały siny, z odbitymi nerkami, połamanymi rękami i nogami, ze zmiażdżonymi członkami. Nie było lekarza więc mógł liczyć tylko na pomoc współwięźniów: „Dwóch funkcjonariuszy wwlekło go do celi za nogi. Z ust mocno broczyła mu krew. Całą twarz miał zbroczoną krwią. Również krwią poplamione było jego ubranie. Gdy oglądałem jego ciało do pasa, to widziałem zasiniony prawy bok. Z ucha też sączyła się krew (…) Po kilku godzinach odzyskał przytomność lecz nie mógł mówić, bo miał wybite zęby i opuchniętą twarz (…) Przebywał w mojej celi przez około trzy dni. W tym czasie nie był leczony. Nie mógł nic jeść. Po tych trzech dniach został zabrany na kolejne przesłuchanie (…)”[23].  Wiele osób nie doczekało nawet rozprawy i nigdy nie wróciło z przesłuchania. Po tym jak wyprowadzono ich z celi na przesłuchanie, wszelki słuch po nich zaginął. Było jasne, że funkcjonariusze UB dopuszczali się często po prostu zabójstw podczas śledztw, co potwierdza również fakt, że do dziś na terenach dawnych siedzib PUBP[24] znajdowane są szczątki zakopanych tam ludzi [25].

Oczywiście takie traktowanie i metody nie wszyscy wytrzymywali. Wielu, co zrozumiałe, załamywało się i przyznawało do najbardziej absurdalnych zarzutów, podpisując wszystko, co podsuwali im śledczy. Niezależnie od tego czy ktoś się przyznał czy nie, sprawa i tak była już z góry przesądzona, pozostawała już tylko kwestia wymiaru kary. Tylko temu celowi służył następny etap, czyli sąd, który więźniowie nazywali „kiblowym”, ze względu na fakt, iż rozprawy nie odbywał się na sali rozpraw, ale w zwykłej celi, gdzie oskarżony siedział na „kiblu”, wiadrze lub w najlepszym wypadku na stołku. Sędzia odczytywał akt oskarżenia, będący zbiorem zeznań wymuszonych podczas brutalnych przesłuchań. Podsądni wielokrotnie odwoływali swoje zeznania tłumacząc, że były one na nich wymuszone torturami. W takich wypadkach sędzia zarządzał przerwę podczas której funkcjonariusze UB uczestniczący w rozprawie bili oskarżonego tak, by nie było to widoczne na twarzy, ale  by ten nie miał już siły ani odwagi odwoływać zeznań[26]. Trzeba zaznaczyć, że do całej zbrodniczej stalinowskiej machiny państwowej zaliczali się również sędziowie i w takich procesach raczej nie zdarzały się uniewinnienia. Tylko w latach 1944-1955 trybunały wojskowe wydały ok. 5 tys. wyroków śmierci oraz doprowadziły do skazania na wieloletnie więzienie tysiące Polaków niegodzących się z władzą komunistyczną. Miało to służyć izolacji i fizycznej eliminacji wszelkich wrogów systemu[27].

Po otrzymaniu wyroku skazani, bez względu na wymiar kary trafiali  do jednego z kilku więzień:  Mokotów, Wronki, Rawicz, Fordon i Inowrocław. Tam zamykano ich w celach o warunkach bardzo zbliżonych do wcześniejszych aresztów śledczych, z tym że teraz współwięźniami byli także zwykli kryminaliści oraz zdrajcy i kaci z czasów okupacji niemieckiej, co dla osób działających w organizacjach niepodległościowych i w konspiracji stanowiło dodatkowe upokorzenie. Cele były różnej wielkości i przebywało w nich od 5-180(Mokotów) osób. Obraz „ogólniaka” na Mokotowie  przedstawia Stanisław Krupa: „Trafiłem do 29 celi na pierwszym piętrze, jedynej tak dużej celi na Mokotowie. Dawniej znajdowało się tu 29 łóżek, ale po tych łóżkach nie było już ani śladu. Zastąpiły je jutowe, ze startą na sieczkę słomą, sienniki. Upchnęli tu ok. 180 ludzi. W dzień młyn(…) W nocy nieopisany tłok. Spaliśmy jeden przy drugim, jak sardynki upchane w puszce(…)”[28]. W więzieniu nadal trwało maltretowanie  osadzonych. Na porządku dziennym były pobicia, karcery, pozorowane egzekucje. Ponadto niedożywienie i brak opieki lekarskiej też robiło swoje. Według relacji osadzonych w więzieniu w Rawiczu, w 1949 r. wywożono kilkunastu zmarłych tygodniowo[29], a niektórzy w takich warunkach spędzali nawet po kilkanaście lat. Wszystko to miało jeden konkretny cel – wyniszczyć i dobić przeciwników władzy ludowej.

Więźniowie z długoletnimi wyrokami przebywali w tych samych celach co skazani na karę śmierci. Niektórzy czekali na jej wykonanie kilka miesięcy, a czasem nawet lat. Nikt nie informował skazanego o tym, że jego wyrok w drodze amnestii lub ułaskawienia został zamieniony na karę więzienia. Do celi w każdej chwili mógł wejść strażnik z poleceniem doprowadzenia skazańca na wykonanie wyroku, a działo się to każdego dnia. Można sobie tylko wyobrażać w jakim stanie nerwowym były osoby z kaesem: „(…)ci którzy mieli karę śmierci – a w niektórych celach było takich po kilkunastu – drżeli z nerwów: czyja dzisiaj kolej…”[30]. Wyroki wykonywano nocą w specjalnych pomieszczeniach, przeważnie tzw. „strzałem katyńskim”, czyli  w tył głowy. W taki sposób zginął np. mjr Łupaszka czy gen. August Emil Fieldorf „Nil”. Wyrok wykonywano także przez powieszenie lub rozstrzelanie. Nie było przy tym księdza, prokuratora ani naczelnika[31]. Nie mniej bulwersujący był sposób postępowania z ciałami zamordowanych więźniów. Grzebano je nocą nago, bez trumny, w bezimiennych grobach w lasach, na polach, w dołach kloacznych, torfowiskach, stawach, rzekach czy na wysypiskach śmieci. Często zwłok pozbawiano głowy. Zdarzały się też przypadki oddawania ciał do zakładów anatomii  w celach ćwiczeniowych[32]. Do dziś nieznane są miejsca pochówku setek wymordowanych przez bezpiekę żołnierzy, dowódców Polski Podziemnej i działaczy niepodległościowych.

Jeszcze raz trzeba podkreślić z całą mocą, że w taki sposób władze ludowe postępowały z polskimi bohaterami, członkami Armii Krajowej, Cichociemnymi, Powstańcami Warszawskimi, osobami zasłużonymi w walce o wolność, wśród nich byli odznaczeni Virtuti Militari. Dla komunistów wszystko to nie miało znaczenia, wszystkich uznano za zdrajców i wrogów ojczyzny. Wszystkich postanowiono zniszczyć. Dziś można śmiało powiedzieć, że poświęcili całe życie ideałowi wolnej Polski. Młodość zabrała im wojna, gdy okazało się, że wywalczona wolność jest tylko iluzją i pustym sloganem komunistycznej propagandy postanowili walczyć dalej. Stali się zagrożeniem dla nowej władzy, która ich wyklęła, zaczęła ścigać, poniżać, torturować, mordować i więzić. Ci którzy przeżyli, często wyniszczeni fizycznie i psychicznie, do 1989 r. nie mieli szans na dobrą pracę, mieszkanie czy jakiekolwiek przywileje ze strony państwa. Władze traktowały wszystkich jako „persona non grata”. Tak wyglądał PRL i w taki sposób przede wszystkim trzeba go postrzegać, bo to stanowi jego kwintesencję. A czy po 1989 r. coś się zmieniło? Chyba niezbyt wiele, skoro ci którzy byli katami pobierają kilkutysięczne emerytury i przez nikogo nie niepokojeni żyją spokojnie obok swoich ofiar. Tak dużo się dziś słyszy  o rozrzewnieniu i tęsknocie za czasami PRL-u. Szkoda, że tak niewielu pochyla się nad losem tych, którym te czasy odebrały wszystko. Dopiero od niedawna próbuje się przywracać honor Żołnierzom Wyklętym. Niestety dzieje się to zbyt późno. Niewielu już ich pozostało, a doczekać tego powinni już dawno wszyscy. Cześć ich pamięci!

 

Bibliografia:

Dokumenty:

OKBY/5/S3/94/UB, Główna Komisja Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu IPN Okręgowa Komisja w Bydgoszczy, Akta śledztwa w sprawie okrutnych metod śledczych stosowanych przez funkcjonariuszy UB i Informacji Wojskowej w Chełmnie w okresie powojennym do końca 1956 r., Protokół przesłuchania świadka Alojzego Semrau, 28 X 1994;

Opracowania:

  1. Krupa Stanisław, X Pawilon Wspomnienia AK-owca ze śledztwa na Rakowieckiej, Warszawa 1990;
  2. Polskie podziemie niepodległościowe na tle konspiracji antykomunistycznych w Europie środkowo-wschodniej w latach 1944-1956, red. Sławomir Poleszak, Warszawa-Lublin 2008;
  3. Slaski Ludwik, Lata wykreślone z życia Proces polityczny i więzienia PRL, Kraków 1992;
  4. Wyrwich Mateusz , W celi śmierci, Warszawa 2012;

Prasa:

Miesięczik Lisickiego Historia Do Rzeczy, nr 1, marzec 2013;

 


[1]           Polskie podziemie niepodległościowe na tle konspiracji antykomunistycznych w Europie środkowo-wschodniej w latach 1944-1956, red. Sławomir Poleszak, Warszawa-Lublin 2008, s. 204.
[2]                GZI – Główny Zarząd Informacji, NKWD – Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR, NKGB – Ludowy Komisariat Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR.
[3]                Cytat za: Tomasz Stańczyk, Geografia terroru, [w:] Historia Do rzeczy, nr 1, marzec 2013, s. 27.
[4]                Stanisław Krupa, X Pawilon Wspomnienia AK-owca ze śledztwa na Rakowieckiej, Warszawa 1990, s. 9-10.
[5]                Ibidem, s. 18.
[6]           Ibidem.
[7]                Ibidem, s. 16, 18.
[8]                Ibidem, s. 16.
[9]                Ibidem, s. 47.
[10]               T. Stańczyk, Geografia terroru, op.cit,. s. 27.
[11]               Mateusz Wyrwich, W celi śmierci, Warszawa 2012, s. 67.
[12]               S. Krupa, op.cit., s. 47.
[13]               M. Wyrwich, op.cit. , s. 129.
[14]               Ibidem, s. 129;  Piotr Zychowicz, Żołnierze Wyklęci, nasi bohaterowie, [w:] Historia Do Rzeczy, nr 1, marzec 2013, s. 9.
[15]               S. Krupa, op.cit., s. 36.
[16]               Ibidem, s. 24.
[17]          Ibidem, s. 38.
[18]               Ludwik Slaski, Lata wykreślone z życia Proces polityczny i więzienia PRL, Kraków 1992, s. 11-12.
[19]               S. Krupa, op.cit., s.64.
[20]          P. Zychowicz, Żołnierze Wyklęci, nasi bohaterowie, op.cit., s. 9.
[21]               OKBY/5/S3/94/UB, Główna Komisja Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu IPN Okręgowa Komisja w Bydgoszczy, Akta śledztwa w sprawie okrutnych metod śledczych stosowanych przez funkcjonariuszy UB i Informacji Wojskowej w Chełmnie w okresie powojennym do końca 1956 r., Protokół przesłuchania świadka Alojzego Semrau, 28 X 1994, k. 46.
[22]               Tadeusz M. Płużański, Ubeckie metody, jak to było naprawdę, [w:] Historia Do Rzeczy, nr 1, marzec 2013, s. 23-24; S. Krupa, op.cit., s. 24.
[23]          OKBY/5/S3/94/UB, Główna Komisja Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu IPN Okręgowa Komisja w Bydgoszczy (…), op.cit., Protokół przesłuchania świadka Mieczysława Cybulskiego, 28 X 1994, k. 82.
[24]               PUBP – Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego
[25]               Cytat za: Tomasz Stańczyk, Geografia terroru…op.cit., s. 28.
[26]          S. Krupa, op.cit., s. 17; Polskie podziemie niepodległościowe… op.cit., s. 213.
[27]               Polskie podziemie niepodległościowe… op.cit., s. 213.
[28]               S. Krupa, op.cit., s. 97.
[29]               M. Wyrwich, op.cit., s. 70.
[30]               S. Krupa, op.cit., s. 34.
[31]               Polskie podziemie niepodległościowe… op.cit., s. 215.
[32]               Ibidem, s. 215.

Krótka historia Wigilii Bożego Narodzenia – tradycje, wierzenia, przesądy

Święta Bożego Narodzenia obchodzone są od IV w n.e. Dokładna data narodzin Chrystusa do dziś nie jest jednak znana. Nie podają jej ewangeliści ani żadne źródła historyczne. Pierwsza wzmianka o wyróżnieniu przez chrześcijan dnia Narodzenia Pańskiego w roku liturgicznym znalazła się w kalendarzu z roku 354[1]. W Deposito Martyrum, czyli wykazie świąt Kościoła Rzymskiego, wzmiankowano, że Chrystus urodził się w Betlejem Judzkim osiem dni przed kalendami styczniowymi[2].

W tradycji chrześcijańskiej Wigilia upamiętnia agape, czyli ucztę pierwszych chrześcijan na pamiątkę wieczerzy Pańskiej. Zasiadano do niej, gdy na niebie rozbłysła pierwsza gwiazda i rozpoczynało ją dzielenie się opłatkiem, co wywodzi się od eulogiów zwyczaju polegającego na wzajemnym obdarowywaniu się chlebem ofiarnym[3]. Nazwa „wigilia” pochodzi z łacińskiego słowa „vigiliare” – czuwanie[4]. Nie wszyscy wiedzą, że bożonarodzeniowa tradycja łączy w sobie zwyczaje chrześcijańskie ze zwyczajami  pogańskimi różnych ludów, kultur i wyznań, a proces jej kształtowania się na przestrzeni dziejów jest bardzo skomplikowany i wciąż nie do końca rozpoznany. Wiele elementów kultywowanej przez nas dziś tradycji wywodzi się wprost z obrzędów i wierzeń pogańskich, którym Kościół katolicki nadał nowy sens i wypełnił własną treścią[5].

W tym samym czasie, w którym przeżywamy święta Słowianie obchodzili wielkie święto przesilenia zimowego i zarazem święto zmarłych. Organizowano wówczas wielką stypę zaduszną, której obrządek bardzo przypominał późniejszą wigilię[6]. W starożytnym Rzymie natomiast 17 grudnia to Saturnalia, 23 grudnia – Larentalia – święto zmarłych, a 25 grudnia – Święto Narodzin Niezwyciężonego Słońca, będące częścią całego cyklu zimowych świąt[7]. Nasza tradycja zachowała jednak najwięcej z obrządków dawnych Słowian. Składają się na nią zwyczaje związane ze świętami agrarnymi i zaduszkowymi przypadającymi w okresie przesilenia zimowego oraz nowsze – przyniesione przez Kościół po chrystianizacji, a także powstałe ze wzajemnego przenikania się obrządku kościelnego z elementami przedchrześcijańskiej ludowej tradycji[8]. Stąd właśnie wzięły się liczne wierzenia i przesądy związane z nocą wigilijną, znane dziś  w ograniczonym stopniu w miastach, ale gdzieniegdzie jeszcze żywe i kultywowane na wsiach[9].

Wierzono, że w dzień Wigilii na ziemi zjawiają się dusze zmarłych, którzy pod postacią wędrowców i zwierząt odwiedzają swoje domy. Nie można więc już było prząść, tkać, rąbać, zamiatać, a siadając należało zdmuchnąć uprzednio puste miejsce aby nie przygnieść lub nie uszkodzić niewidzialnego gościa. Zabronione były kłótnie, płacz i smutek. Koniecznie musiał palić się ogień, by zziębnięte dusze mogły się ogrzać. Nieuszanowanie któregoś z tych zwyczajów mogło sprowadzić nieszczęście, gdyż wierzono, że jaka Wigilia, taki cały rok. Na wschodnich terenach Polski ufano, że zmarłego można nawet ujrzeć. Wystarczyło tylko w czasie wieczerzy wyjść do sieni i przy zamkniętych drzwiach spojrzeć na puste miejsce przy stole przez dziurkę od klucza[10]. Ponieważ dusze przybierały postać wędrowca lub zwierzęcia, w tym dniu nie można było nikomu odmówić gościny ani jałmużny. Gospodynie zostawiały otwarte spiżarnie, a jedzenie i napoje pozostawały na stole przez całą noc aby duszom niczego nie brakowało. Wigilijnymi potrawami dzielono się także ze zwierzętami, mieszając je ze sobą razem z kawałkami opłatka i chleba, a następnie dzieląc na tyle części, ile w gospodarstwie znajdowało się inwentarza. Jadło wynoszono też poza gospodarstwo, by podzielić się nim z wilkami, lisami czy wróblami, co miało ustrzec przed atakami z ich strony w ciągu całego roku[11]. Nie zapominano o drzewach. Podczas pieczenia wigilijnego chleba, gospodyni nie umywszy rąk od ciasta wychodziła do sadu i nacierała nimi te mało urodzajne. Po wieczerzy natomiast do sadu wychodzili wszyscy domownicy, a gospodarz pukał w drzewa obuchem siekiery, prosząc je o urodzaj[12]. Wierzono, że w noc wigilijną woda w rzekach i potokach zamienia się w miód, wino, a nawet w płynne złoto, jednak moment ten jest trudno uchwytny, a gdyby ktoś spróbował zaczerpnąć przemienionej wody, niechybnie ginął w jej odmętach. Ufano, że o północy otwiera się niebo, a wypowiedziane wówczas życzenia na pewno się spełnią, że dzwonią zatopione dzwony, budzą się pszczoły w ulach, pod śniegiem zakwitają kwiaty, a zwierzęta mówią ludzkim głosem[13].

Słowianie wyznawali kult drzewa. Wierzono, że świerk, jodła czy sosna posiadają niezwykłe właściwości i zawierają życiodajne moce. Symbol drzewa funkcjonuje również jako axis mundi, czyli oś świata. Korzenie to przeszłość, pień i niższe konary utożsamiają teraźniejszość, a korona stanowiącą tajemnicę przyszłość[14]. Echo tych wierzeń widać dziś w obyczaju przystrajania domu w choinki. Nie jest prawdą, że zwyczaj ten przywędrował do nas dopiero w XIX w. z Niemiec (chyba żeby mówić tylko o choince stojącej), gdyż znany był już od wieków, zwłaszcza na wsiach, gdzie wieszano je nad drzwiami i u pułapu w izbie. Choinka taka znana była pod nazwą podłaźniczki. Kościół przyjął choinkę i nadał jej chrześcijańską symbolikę biblijnego drzewa życia. Miało oznaczać wieczną zieleń i nadzieję nieba. Z czasem choinki zaczęto przyozdabiać. Pradawny kult ognia i wspominana wyżej tradycja podtrzymywania ognia dla zmarzniętych duchów, Kościół przejął w postaci świeczek, które paląc się na drzewku miały symbolizować przyjście na świat światłości świata[15]. Inne ozdoby miały przypominać katolikom rajskie owoce, łańcuchy – węża kusiciela, a umieszczona na szczycie drzewka gwiazda symbolizuje gwiazdę betlejemską, wiodącą mędrców do nowo narodzonego Mesjasza[16]. Jednak i tu część ozdób ma swoje źródło w tradycji pogańskiej, gdyż zarówno jabłka, jak i orzechy, które dawniej pełniły funkcję dzisiejszych bombek,  uważano za pokarm dla zmarłych i stanowiły one obrzędowe jadło na stypach[17].

Według tradycji do wieczerzy powinna zasiąść parzysta liczba osób ponieważ nieparzysta wróżyła rychłą śmierć jednego z biesiadników. Wiązało się to z obawami dotyczącymi liczby 13 i ostatniej wieczerzy, do której Jezus zasiadł wraz z 12 apostołami. W związku z tym wśród ziemiaństwa, jeśli liczba domowników była nieparzysta, do szlacheckiego stołu zapraszano kogoś ze służby lub czeladzi[18]. Ważnym zwyczajem było odpowiednie przygotowanie izby jadalnej i stołu. Cały pokój powinien przypominać stajenkę. W izbie rozsypywano słomę, a w jej rogach ustawiano snopy zboża, przygotowane na ten cel już podczas żniw. Były to snopy zebrane z ostatnich kłosów czterech zbóż i wierzono, że przyniosą one urodzaj w nowym roku. Na stole pod obrusem na pamiątkę miejsca narodzin Chrystusa rozściełano siano, jednak zwyczaj ten istniał już także za czasów pogańskich, gdy stanowił on ofiarę dla bożka Ziemiennika[19]. Dawny zwyczaj nakazywał by ilość podanych do wigilii potraw była nieparzysta i wynosiła od 5 do 13. Miało to znaczenie magiczne i zapewniało urodzaj w przyszłym roku, dlatego tak ważne było aby na stole znalazły się dania zawierające wszystkie płody pola, sadu, ogrodu, lasu i wody. Należało wszystkiego skosztować, bo w przeciwnym wypadku, tego czego nie spróbowano mogło zabraknąć w roku następnym. W zamożnych domach oprócz zwykłych dań podawano 12 dań rybnych, na pamiątkę 12 apostołów[20].

Wiele przesądów wigilijnych związanych jest ze zdrowiem. Wierzono, że kto kichnie w wigilię, ten przez cały rok będzie zdrowy. Przed wieczerzą dokładnie się myto w zimnej wodzie, do której wrzucano wcześniej kilka srebrnych, złotych lub miedzianych monet, co wróżyło siłę i wytrzymałość. Brudną wodę wylewano poza granice domu ufając, że w ten sposób można uchronić się przed wrzodami. Pod stół kładziono coś żelaznego, np. siekierę, sierp, a nawet pług i podczas jedzenia opierano na tym nogi, co miało uchronić przed bólem nóg i skaleczeniami. Ważne było aby w dzień wigilii zjeść rzepę i orzechy lub czosnek, które chroniły przed bólem zębów przez cały rok, jabłka natomiast zapobiegały bólowi gardła[21]. Nieodzownym składnikiem wielu potraw był mak, stanowiący symbol snu i łączności z innym światem[22].

Gdy na niebie pojawiła się pierwsza gwiazda wszyscy zasiadali do wieczerzy, która  rozpoczynała się wspólną modlitwą, opłatkiem i życzeniami. Dawniej życzenia wypowiadał tylko pan domu. Inni odpowiadali mu słowami: „Bóg zapłać”, a następnie całowali ojca lub gospodarza w rękę[23]. Dzielenie się opłatkiem nawiązuje do ostatniej wieczerzy i momentu, gdy Chrystus dzielił się chlebem z apostołami mówiąc: „Bierzcie i jedzcie, to jest ciało moje” (Mt 26,26)[24]. Warto zwrócić uwagę, że obecnie, zwyczaj dzielenia się opłatkiem między domownikami jest kultywowany prawie wyłącznie w Polsce[25]. Dalsza część kolacji również miała charakter niezwykle uroczysty i poważny. Nikomu oprócz gospodyni aż do końca nie można było wstawać od stołu. Nie wolno było prowadzić głośnych rozmów ani żartować[26]. Przebieg takiej wieczerzy w prostej chłopskiej chacie przybliża nam Władysław Reymont: „Uroczysta cichość zaległa izbę. Boryna się przeżegnał i podzielił opłatek pomiędzy wszystkich, pojedli go ze czcią, kieby ten chleb Pański. Chrystus się w onej godzinie narodził, to niech każde stworzenie krzepi się tym chlebem świętym!(…) A chociaż głodni byli, boć to dzień cały o suchym chlebie, a pojadali wolno i godnie. Najpierw był buraczany kwas, gotowany na grzybach z ziemniakami całymi, a potem przyszły śledzie w mące obtaczane i smażone w oleju konopnym, później zaś pszenne kluski z makiem, a potem szła kapusta z grzybami, olejem również omaszczona, a na ostatek (…) racuszki z gryczanej mąki z miodem zatarte i w makowym oleju uprażone, a przegryzali to wszystko prostym chlebem (…) Jedli długo i mało kiedy jeśli tam które rzekło jakie słowo, więc ino skrzybot łyżek o wręby się rozlegał i mlaskanie(…)”[27]. Po zakończeniu kolacji obdarowywano się prezentami. Zwyczaj ten ma swoje korzenie w rzymskich Saturnaliach, a utożsamianie go z postacią św. Mikołaja wiąże się dopiero z XIX w. Wiadomo, że w Polsce podarki z okazji świąt przygotowywano już w średniowieczu,  zawsze były to jednak drobne i symboliczne prezentywręczane osobiście[28]. Przy wigilijnym stole grano także w karty i w kości, jednak nie na pieniądze, gdyż to uznawano za niestosowne, zastępowały je orzechy[29]. Później przychodził czas na kolędy.  Autorstwo pierwszej przypisuje się św. Franciszkowi z Asyżu, pragnącemu przywrócić pamięć o okolicznościach narodzin Dzieciątka Jezus. Na początku XIII w. w Greccio koło Rieti we Włoszech, w grocie przygotował symboliczną szopkę, przy której śpiewano religijne pieśni i czytano Pismo Święte.  Słowo „kolęda” pochodzi od starorzymskiej nazwy pierwszego dnia każdego miesiąca „calendae”. Ponieważ w wiekach średnich Nowy Rok rozpoczynał się 25 grudnia wyraz ten związany został z obchodem świąt Bożego Narodzenia[30]. W Polsce szopki pojawiły się dopiero z XV w[31], a pierwsza polska kolęda, zaczynająca się od słów: „Zdrów bądź Królu Anielski” spisana została w 1424 r[32]. Kilka lat młodsza jest pochodząca z kancjonału Jana z Przeworska „Chrystus się nam narodził”. Większość tekstów z tamtego czasu dotarło do nas w XV w z Czech i były to przekłady dzieł czeskich zakonników. Złotym wiekiem polskiej kolędy jest wiek XVII i pocz. XVIII. Wtedy powstają „W żłobie leży”, której autorem był Piotr Skarga i „Przybieżeli do Betlejem”. Melodie do większości polskich kolęd zaczerpnięte zostały z innych utworów. „Dzisiaj w Betlejem” np. – z popularnego niegdyś mazura, „W żłobie leży” pochodzi z poloneza koronacyjnego króla Władysława IV, a „Bóg się rodzi” –  posiada melodię krakowiaka. Wielu kolędom melodii użyczały oberki, a nawet pieśni zbójnickie[33]. Najpopularniejsza kolęda na świecie – „Cicha noc”, powstała w 1818 r. w Austrii. Jej autorem jest ksiądz Joseph Mohr, a muzykę skomponował Franz Xaver Gruber. Polski tekst napisał  Piotr Maszyński[34].

Gdy zbliżała się północ całymi rodzinami wyruszano do kościoła na uroczystą nocną mszę, zwaną Pasterką, która upamiętnia zwiastowanie pasterzom dobrej nowiny o narodzeniu Jezusa Chrystusa. Tradycja odprawiania Pasterki sięga IV w. i zwyczaju nawiązującego do tradycji Kościoła jerozolimskiego, skąd wyruszała pielgrzymka do oddalonego o 8 km Betlejem – miejsca narodzenia Jezusa. Tam odprawiano uroczystą nocną mszę[35].  Pasterka jest uroczystym zwieńczeniem wigilijnego wieczoru, a zarazem inauguracją następnych dwóch radosnych świątecznych dni.

Bibliografia:

 

–      Bockenheim Krystyna, Przy polskim stole, Wrocław 2004;

–      Borejszo Maria, Boże Narodzenie w polskiej kulturze, Poznań 1996;

–      Reymont Władysław, Chłopi, Kraków 2012;

–      Szymanderska Hanna, Polska wigilia, Warszawa 1993;

–      Tradycyjna Wigilia, red. Magdalena Drukort, Poznań 2012;

 


[1]          Maria Borejszo, Boże Narodzenie w polskiej kulturze, Poznań 1996, s. 11-12.

[2]          Tradycyjna Wigilia, red. Magdalena Drukort, Poznań 2012, s. 69.

[3]          M. Borejszo, op.cit., s. 30.

[4]          Hanna Szymanderska, Polska wigilia, Warszawa 1993, s. 27.

[5]          Ibidem, s. 12.

[6]          Ibidem, s. 7.

[7]          H. Szymanderska, op.cit., s. 7.

[8]          M. Borejszo, op.cit., s.23.

[9]          H. Szymanderska, op.cit., s. 7.

[10]        Ibidem, s. 9

[11]        Ibidem, s. 9,14.

[12]        Ibidem, s.15.

[13]        Krystyna Bockenheim, Przy polskim stole, Wrocław 2004, s. 146.

[14]         Tradycyjna Wigilia, op.cit., s. 72.

[15]         K. Bockenheim, op.cit., s. 18.

[16]         M. Borejszo, op.cit., s. 27.

[17]          H. Szymanderska, op.cit., s. 18.

[18]          Ibidem.

[19]          Ibidem, s. 12.

[20]          Ibidem.

[21]          Ibidem, s. 13.

[22]          K.  Bockenheim, op.cit., s. 149.

[23]          M. Borejszo, op.cit., s. 29.

[24]          Tradycyjna Wigilia, op.cit., s. 80.

[25]         Ibidem, s. 79.

[26]        H. Szymanderska, op.cit., s. 12.

[27]        Władysław Reymont, Chłopi, t. 2, Zima, Kraków 2012, s. 196.

[28]        M. Borejszo, op.cit. s. 35.

[29]        H. Szymanderska, op.cit., s. 32.

[30]       Ibidem, s. 27.

[31]        M. Borejszo, op.cit., s. 36-37.

[32]        H. Szymanderska, op.cit., s. 25.

[33]        Ibidem, s. 26.

[34]        Tradycyjna Wigilia, op.cit., s. 84.

[35]        M. Borejszo, op.cit., s. 17.