Dlaczego nie obchodzi nas problem prywatności w sieci?

Intymność sieci jest jednym z najdziwniejszych tematów kradnących czołówki gazet i topy portali internetowych. W końcu korzystamy z usług prywatnych firm nastawionych ma maksymalizację osiąganych zysków. Powierzamy im sekrety naszej osobistej korespondencji, przechowujemy w ich przestrzeniach zdjęcia, komunikujemy się używając ich rozwiązań oraz infrastruktury. Z uśmiechem na ustach akceptujemy regulaminy produktów, często nie pobierających bezpośrednich opłat za oferowane funkcje. Czerpiemy garściami z amerykańskiego rynku w zamian oddając siebie tamtejszym korporacjom. Skąd bierze się zatem zdziwienie, że firmy i rząd Stanów Zjednoczonych mogą wiedzieć o nas więcej niż sąsiedzi, z którymi mieszkamy drzwi w drzwi, na jednym piętrze od przeszło 20 lat?

Inwigilacja internautów nie jest sensacją dnia dzisiejszego, to normalny element sieciowej rzeczywistości. Podobny proces dotknął choćby przestrzeń transportu. Samolotami możemy obecnie przemieszczać się szybko, sprawnie, tanio i komfortowo. Ceną jest biometryczny paszport, obserwacja zachowań, wszechobecni mundurowi, szczegółowe kontrole, przeszukiwanie prywatnych rzeczy, a nawet obmacywanie w imię bezpieczeństwa. Upokarzające, ale w ogólnym rozrachunku nie jest łatwo zrezygnować z wygody lotów. Alternatywę oczywiście mamy w postaci kilkunastu godzin za kółkiem lub ewentualnie w przedziale kolejowym. Zapominając na chwilę o kryterium finansowym, wszak gros z naszych codziennych internetowych zabawek to usługi bezpłatne, trzeba wręcz brawurowego zawzięcia, aby wybrać prywatność kosztem przyjemności.

Linux nie jest równie przyjazny przeciętnemu użytkownikowi jak MAC OS X, Tor nie jest prosty w obsłudze i płynny jak Safari lub Chrome, Bitcoin nie jest powszechnie akceptowany niczym PayPal. Podobnie ciężko wyobrazić sobie pełne zastąpienie, zintegrowanej z toną funkcji, wyszukiwarki Google narzędziem o sympatycznej nazwie DuckDuckGo, a następnie przejście z wodotrysków map amerykańskiego wujka G na projekt OpenStreetMap. Skonfigurowanie własnej chmury oraz skrzynki pocztowej wymaga dodatkowo minimalnej wiedzy i odrobiny dobrej woli, więc opcje te automatycznie wypadają z kręgu zainteresowań miażdżącej większości społeczeństwa. Friendica lub Diaspora zamiast Facebooka? To nawet nie brzmi pociągająco.

Świat poza „chciwymi korporacjami” istnieje, jednak pozory(!) sieciowej wolności wymagają cierpliwości, zapału i sporej ilości uwagi. Dużo łatwiej jest zrezygnować z prywatności machając na problem ręką i wmawiając sobie, że chodzi tylko o jakiś bezsensowny wgląd w niegroźne zdjęcia z wakacji. Skoro bez większych emocji akceptujemy taki stan rzeczy, to nie powinniśmy być zaskoczeni faktem, że rąk chcących nas dotykać znajdzie się zdecydowanie więcej. Cóż, władza państwowa jest z natury nadgorliwa w tego typu trosce o obywatela.

Ze standardowego pogodzenia się wszystkich ze wszystkim wybija się absurdalny, z perspektywy czasu, przypadek protestów przeciwko ACTA. Projekt kontrowersyjnego porozumienia na rzecz walki z naruszeniami własności intelektualnej miał godzić w ideę wolności i prywatności w sieci, co wywołało wiele sprzeciwów oraz demonstracji. Zwłaszcza polskie społeczeństwo ochoczo wyszło na ulice okrzykami i transparentami kwestionując sposób przygotowania dokumentów oraz obawiając się prawdopodobnych konsekwencji wynikających z przyjęcia porozumienia. Wiele mówiło się o nadmiernym nadzorze, podsłuchach, monitorowaniu internetu. Sporo zarzutów zostało sformułowanych, jednak temat ostatecznie popadł w obojętne zapomnienie i obecnie na znakomitej większości użytkowników nie robią wrażenia nawet rewelacje Edwarda Snowdena o PRISM – programie inwigilacji prowadzonej na niewyobrażalną wtedy skalę.

Dziś okazuje się, że obserwowani są zarówno politycy jak i zwykli obywatele, dane oraz materiały użytkowników są swobodnie udostępniane służbom specjalnym, a nawet sprzedawane przez prywatne firmy, dochodzi do kradzieży technologii oraz ekstremalnej ilości nadużyć. I co? I nic. Ważne, że lodówka pełna, dach nie przecieka, Gmail sprawnie chodzi i jest sporo znajomych na fejsie. Nie miejmy złudzeń, że jako współczesne społeczeństwo stać nas w takich warunkach na jakikolwiek zryw. Już raz krzyknęliśmy przeciw zmianom, które i tak zwykle wchodzą inną drogą. Obowiązek spełniony. Nawet na oprotestowanie reformy wieku emerytalnego nie wystarczyło nam już motywacji.

Jeszcze czasami podnoszą się krzyki nawołujące do walki o resztki prywatności, póki podstawę mają jakiekolwiek złudzenia dotyczące powstrzymania „bezdusznej machiny zagłady”. Wciąż podejmuje się próby wezwania do obudzenia, niepokoju i uświadamiania jakie będą konsekwencje w szerszej perspektywie. Mało kto wierzy jednak w ich powodzenie, jednostka nie ma prawa wypisania się z oddania woli skoro pakt podtrzymuje siła państw i korporacji. Żyjemy zbyt łatwo, wygodnie, przyjemnie oraz bezpiecznie pod okiem suwerena. Nie ma sensu nadstawiać karku za zmiany metod, w blasku których wiedzie nam się przecież całkiem znośnie. Można nas zrozumieć.

Clifford Geertz i deszcz anty-antyrelatywizmu

Za oknem zawsze wydaje się być ciekawiej. Chyba, że zimny (z założenia) i przecinający (podobnie) deszcz akurat wali nam z charakterystycznym tylko dla siebie uporem w okna nie pozwalając zebrać myśli i zawiesić ich spokojnie nad praktycznymi kwestiami spokojnego życia w stabilnej i zrozumiałej (a przynajmniej podlegającej jasnym prawom) rzeczywistości. Tylko kwestią czasu wydaje się postawienie pytania czy ten irytujący odgłos i cale to ciągnące się wraz z nim monotonne, odcinające nas od postępów dudnienie jest akurat czystym (choć zbytnio przedłużającym się) zbiegiem okoliczności, a może podstawowym i właściwym stanem świata którego właśnie doświadczamy. Nie pamiętam kiedy ostatni raz nie padało, nie pamiętam czy kiedykolwiek istniała chwila wolna od całego tego stukania, nie wiem nawet skąd u innych pomysł że mogłoby być inaczej niż jest. A skoro zaznajemy owego nieustannego stuku w szyby, czy nie powinniśmy założyć, że pada zawsze i wszędzie? Klucz wydaje się zawarty w „powinniśmy”.

Forma ta nie oznacza rzecz jasna, że dopadł mnie potocznie-filozoficzny wirus zadawania pytań i snucia powiązanych z nimi metaforycznych wypowiedzi (lubię, ale teraz to nieistotne). Wszyscy jesteśmy relatywistami. Przepraszam, antyrelatywistami oczywiście. Jest nim i Geertz, choć w pelerynce (niewidce). Sam problem obydwu ujęć praktycznie i na potrzeby chwili najłatwiej osadzić w normatywnym obszarze regulacji kulturowych, choćby w oparciu o prostotę możliwych zestawień (właściwie rzecz w tym, aby nie demonizować świata podwójnie). „Zestawień” wydaje się być tu drugim słowem kluczowym. Prezentuje Geertz w rozdziale Anty-antyrelatywizm (w:”Zastane światło”,s.58-89) sposób budowania trwogi jako podstawę funkcjonowania poglądów antyrelatywistycznych względem relatywizmu, co za tym idzie postawienia problemu obrony NASZEJ kultury nie przed bezpośrednim wpływem innej, ale właściwie przed uboczną autosugestią ludzkości. Wydaje się, że relatywizm stwarza idealne pole do tego, aby stanowisko przeciwne mogło rozwinąć się na nim i wpisać w pewien model działania kultury strachu.

Wróćmy, zatem do wspomnianych zestawień, „Jeżeli nie wierzysz w mojego boga, musisz uwierzyć w mojego diabła” obowiązujące w formie wartościowania przerzuca ciężar z samego aktu jak np. wykonanie kary śmierci nie na porównanie społecznych ocen czynu w kulturze NASZEJ i innej (zakazy, nakazy, tabu, prawo, obyczaj), ale na zagrożenia płynące z przyjęcia konkretnego oglądu.

„Relatywiści, jak się ich nazywa, każą się nam obawiać prowincjonalizmu, a więc utraty ostrości spojrzenia, przyćmienia intelektu i ograniczenia zdolności odczuwania sympatii w wyniku dobrze przyswojonej i przesadnej akceptacji własnego społeczeństwa. Z kolei antyrelatywiści, jak sami się określają oczekują, że będziemy się bać, bać i jeszcze raz bać – jakby od tego zależało zbawienie naszych dusz – duchowej , rodzaju cieplnej śmierci umysłu, która wszystko zrównuje pod względem ważności, a więc wszystko czyni równie nie ważnym: w tym stanie wszystko jest dopuszczalne, każdy kieruje się własnym uznaniem, płaci więc wybiera, wybiera co lubi”[1].

Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu (całkiem możliwe, że popadając właśnie w ową relację) iż owe rozgraniczenie jest właściwie dosyć sztuczne. W tle dokonuję zatem postawienia zagadnienia, co należałoby uznać za nałożone. Inaczej mówiąc na ile relatywizm jest tylko równie(!) sensowną pochodną antyrelatywizmu (co byłoby nawet niezgodne z nazewnictwem). King Crimson śpiewali kiedyś (w piosence Lament)

Chyba starałem się ci pokazać jak

Porwałbym tłum moją gitarą

I producenci by klaskali rękoma

I ucinaliby kolejne tłuste cygaro

A wydawcy puszczaliby nowiny

Tłoczyliby moje płyty po całym świecie

A wszyscy młodzi co bluesa grali

Uczyliby się moich „ślizgów szyjką od butelki”

Jednak teraz zdaje się balon pęka

Chociaż wiesz, że były takie czasy

Gdy miłosne piosenki właziły mi do głowy

Poetyckie w każdym calu…”

Rzecz w tym, że domaganie się pewnego równouprawnienia kultur wymaga doprecyzowania własnej wartości. Zgoda, że nie poprzez bezpośrednie odniesienie do innych. W słowach przytoczonej wyżej piosenki można znaleźć obraz dążności i formy konsekwencji. Nie następuje w niej podciągnięcie się do najwyższego możliwego punktu i odrzucenie wniosków z weryfikacji własnego położenia. Przeciwnie, zawarte jest wskazanie według norm, które uznaje się za obowiązujące. Antyrelatywizmowi można zarzucić, że źle wartościuje pogląd, pytanie tylko, dlaczego nie zastosować do niego tez samego relatywizmu. Jeżeli oprzemy ocenę wyłącznie w obrębie własnych walorów i kręgów kulturowych może okazać się, że antyrelatywizm jest poglądem charakterystycznym i w kontekście zasadną opozycją, której istnienie w światopoglądzie wynika z uwarunkowań samego relatywizmu. Przyjmując, że funkcjonujemy w kulturze, której elementy oparte są na dominującej perspektywie strachu to wygenerowanie spełniającej kryteria odpowiedzi jest zupełnie naturalne i niemal symbiotyczne. Nie musi wszak chodzić o etnocentryzm, a jedynie o podtrzymanie warunków, w których dla zachowania norm konieczne jest poszukiwanie zagrożenia.

Geertz przywołuje dwa topowe środki w walce z relatywizmem: próba przywrócenia koncepcji bezkontekstowej „natury ludzkiej” oraz „ludzkiego umysłu”, dążące do akulturalistycznej wizji człowieka. Naturalizm ciągnie za sobą choćby socjobiologię i ewolucjonistyczną psychologię, a racjonalizm psychologię eksperymentalną czy badaia nad sztuczną inteligencją. Zapominając na chwilę o temacie samego sporu skupmy uwagę na konsekwencjach, które ostatecznie przejawiają się sprowadzaniem antropologii do (tu wstawić wybrany termin) … (genów, gatunków, struktury mózgu, seksualności itd.). W tym wypadku niepokojące zdaje się radykalne przywiązanie do słuszności objętych na owym gruncie założeń. Znów pozostaje kwestia czy inne ujęcie jest w ogóle wykonalne. Przyjmijmy, że całkowita obiektywność w ocenianiu kultur nie zahacza o możliwość i postawmy pytanie czy poszukiwanie „natury ludzkiej” da się wykorzystać jako argument antyrelatywistyczny, właściwie to anty-antyrelatywistyczny… kurcze, relatywistyczny też. Zostańmy jednak przy drugim.

Mówią, że nie wyważa się otwartych drzwi. Musi, zatem w tym coś być. Musi być cos w tym, że wszyscy turyści jeżdżą w te same miejsca, w tym, że wszyscy grają w World of Warcraft. Zatem teraz już mogę chodzić do kościoła. Dlaczego nie korzystać z instytucji, która podkładając pod głowę poduszkę pierze intensywnie po tyłku? To oczywiście z lekka zabsurdalizowany przykład odnoszący się do wczesnych badań (choćby łąpania niewolników w kontrolowanych warunkach i podejściu, przy nastawieniu na osiągnięcie konkretnych wyników. Nie daleko temu do perspektywy zbawiania reszty świata. W końcu doprecyzowanie oglądu na temat innych kultur już „nastąpiło”.

„Krótko mówiąc, wskrzeszenie umysłu ludzkiego czy to w postaci nieustępliwego zdrowego rozsądku (…), czy nostalgicznego ekumenizmu (…), czy agresywnego scjentyzmu (…) jako stałego punktu w pełnym zawirowań świecie, oddala groźbę kulturowego relatywizmu rozbrajając siły kulturowej różnorodności. Podobnie jak w przypadku natury ludzkiej, ceną prawdy okazuje się dekonstrukcja inności”[2].

Podobnie też jak antyrelatywiści demonizują skutki założeń relatywizmu, tak anty-antyrelatywista Geertz czyni z założeniami antyrelatywistów.  I podobnie czynię ja w stosunku do anty-antyrelatywizmu Geertza nadając sobie jednocześnie miano anty-anty-antyrelatywisty. Zresztą dokładnie w stylu autora, unikając przypisania do siebie terminów wcześniejszych.

Na początku żartobliwie wspomniałem, iż Geertz mimo wszystko jest antyrelatywistą i w tym sensie zrealizował zgodne z poglądem postulaty wskazując na strach i pomijając (własne przecież) zapytanie o jego znaczenie. Kpina czy wyzwanie, ironia czy gniew? Normalność żywi się strachem przed normalnością, każe walczyć o wyobcowanie, postawienie się w opozycji. Czasami żeby być normalnym trzeba wykazać jak najwięcej odbiegnięć. Nawet, jeżeli na cel bierzemy małe lokalne kultury utrzymujące swój status jedynie w celach zarobkowych, to w pewnym stopniu by zaistnieć muszą pokazać zgodność swoich norm z normami otoczenia, symboli z symbolami otoczenia, a także ująć siebie w możliwie skrajnej (jak na warunki) odmienności. Ujawnia się tu pospolity dylemat jak we współczesnym świecie być innym będąc takim samym. Relatywizm podobnie jak poszukiwanie „natury ludzkiej” i zatłoczone targowisko wartości (w którym coraz trudniej nie wpadać na siebie) pochlasta inności tworząc dodatkowy poziom. Taki banał, opis gęsty czy nie zawsze pozostaje subiektywny. Stąd ten deszcz z początku, skrót wszystkiego co dalej. W ostateczności nie ma pewności czy ktoś nie leje nam interdyscyplinarnym i interpretacyjnym (zakończonym spryskiwaczem) szlauchem po oknie i czy bardziej sensowny byłby anty-anty-anty-antyrelatywizm. Nie jest to odwołanie do ogólnego wątpienia, choć przyznaje, że kpię trochę z zestawienia poglądów. Codzienność z kolei nie jest wszak po to żeby ją łapać. Lepiej zwyczajnie dryfować, udawać że to co przeciw nie istnieje, że bodźców i wioseł już dawno nie ma… Nachalnie świta, ba już koło południa. Nieprzyzwoicie wręcz leżeć dalej, gdy w około świat dawno się obudził. Nawet, gdy nie ma nic po za mną, zemną.

Niezła piosenka o poranku potrafi zdziałać cuda, oczywiście czasami bywa i tak, iż pobudkowe plany psuje przerwa w dostawie prądu i ustawiane tuż przed snem radio o wyznaczonej godzinie budzenia śpi razem z właścicielem, odbierając mu zasłużoną premię wzorowego współobywatela i działacza ludu.

Po nic szukać bodźca. Proste akcje i reakcje w wyuczeniach Mamy. Świat w głowie tylko… Pora w takim razie otworzyć już oczy. Choć znów jesteśmy jak widzowie programów Discovery, zawsze mamieni nieustannym powtarzaniem poruszanych problemów i zostawiani jak zwykle bez odpowiedzi.

 


[1] C. Geertz, Zastane światło,  Kraków 2004, s.63

[2] Tamże, s. 85

Fanon inspiruje do refleksji o sporcie

Jakiś czas temu pisałem na blogu poświęconym piłce nożnej o osamotnieniu kibiców w miłości do lokalnego klubu. Temat to dla mnie, aż zbytnio znany z doświadczenia, gdyż mieszkam 15 minut spacerem od stadionu należącego do drużyny która wali się i powstaje z zaskakująca regularnością.

Jako że, sam jestem rodzinnie i z wychowania uwikłany w losy tego zespołu przyszło mi kochać go miłością wyuczoną kontaktem i wpojona poczuciem wspólnoty w ramach byłych młodzieńczych pasji. Tak, też kibicowanie pojmuję i obserwując kolejny zryw działaczy mający na celu budowę piłkarskiej potęgi zastanawiałem się dlaczego tym razem z poparciem nie nadciągają tłumy wypełniające ten w sumie niewielki obiekt do ostatniego miejsca. Przyszła mi wtedy do głowy myśl o schemacie tzw. „miłości na odległość” do której po prostu wszyscy już w moim rodzinnym mieście przywykli. Koncepcja ta pozwalała podzielić kibiców na grupy wedle reakcji wobec fizycznego rozstania z osobą drogą sercu. Założyłem wtedy, iż niewielka cześć fanów, która w ogóle nie dostrzega perspektywy rozstania, realizuje właściwą koncepcje sportu jako relacji na poziomie lokalnym. Pozostali dali się złapać telewizyjnym zamiennikom, a przez to wkroczyli w etap wypierania aspektu tworzenia więzi społecznych zacieśnianych w około wspólnego działania i propagowania grupowej aktywności fizycznej.

W świecie zniesienia ograniczeń na polu konsumpcji jesteśmy bombardowani wszelkiego rodzaju Barcelonami, Milanami czy Manchesterami United, których celem jest wypełnienie korporacyjnej sakiewki. Sport wyczynowy ewoluował do roli telewizyjnego show, ekscytują się więc nim miliony pozbawionych wpływu gapiów coraz skuteczniej przykuwanych do odbiorników. Wyraźnym elementem tego procesu jest odsuwanie ludzi od drużyn z którymi sympatyzują, a następnie przekształcanie w miłośników seriali nie pozwalając im nawet zbliżyć się do wpajanego obiektu zainteresowania.
Zwróćmy uwagę na bardzo popularne określenie: „Mecz oglądają państwo dzięki…” lub tez „Wyłącznym sponsorem spotkania jest…”. Jak to? Przecież to obywatele płaca za owe piwo, czy też ubezpieczenie. Co więcej płacą też abonamenty stacjom by móc obejrzeć transmisję, a stadiony często współfinansowane są przez państwo (czyli nas), po czym kluby sprzedają prawa do ich nazw. Dodajmy koszulki i gadżety z kilkukrotną cenową przebitką związaną z umieszczeniem klubowego znaczka lub nazwy zespołu.
Zachodnia koncepcja sportu sprowadza się właśnie do jednostronnego ujęcia kibica jako obserwatora-konsumenta. Jego jedynym udziałem w wyczynowstwie aktorów jest możliwość nabywania i chłonięcia informacji napędzających potrzebę nabywania. Płacenie kilka razy za to samo bez możliwości wejścia w interakcje z przedmiotem uwielbienia, czyli mówiąc bardziej obrazowo lizanie sklepowej szyby zastępuje faktyczny kontakt z dyscypliną. Zamiast dostępnych w sklepie cukierków oferuje się fanom koszulki i chorągiewki z podobiznami słodyczy. Sposobem tym kluby wypierają potrzebę jednoczenia się w ramach codziennej współegzystencji w około lokalnego ośrodka i różnicują sąsiadów jako przeciwników i zwolenników oddalonych o setki kilometrów firm. Futbol zamiast jednoczyć ludzi we wspólnej pasji i tworzyć podłożę do szerszych relacji, łączy się z pozostałymi produktami ekranów telewizorów oferując stwarzające pozory zaspokojenia wszystkich potrzeb przedstawienie.

Cała wspomniana otoczka przenosząca dyskusję na forum oderwanych od codzienności abstrakcyjnych zmagań milionerów o wtoczenie kuli do zawieszonej na słupkach siatki oddala nas od istoty sportu jako formy propagowania aktywności fizycznej. W książce „Wyklęty lud ziemi” na problem ten zwraca uwagę Franz Fanon: „Stadion nie powinien być dla młodzieży oddzieloną od reszty kraju wyspą, wyizolowanym miejscem występów. Powinien być pojmowany jako niewielka cześć całości…”. Dla autora odnoszącego się do sytuacji w postkolonialnej Afryce, samodzielność państw daje okazję do przywrócenia istoty sportowych zmagań: „Jeżeli wszystkie wysiłki skierujemy na hodowlę wyczynowców, jeśli odizolujemy sport od innych sfer życia, jeżeli nie uczynimy z niego tylko fragmentu narodowej edukacji, nie unikniemy jego degradacji i komercjalizacji. Sport nie może być grą, rozgrywką dla burżuazji zamieszkującej miasta.” Celem jest tu nie hodowanie wyczynowców, a kształtowanie świadomych wysportowanych obywateli, dla których sport jest jednym z elementów łączących i utrwalających wspólnotę w działaniu na rzecz rozwoju społeczeństwa.

Jaka jest różnica w kibicowaniu Barcelonie czy Realowi, gdy jesteśmy tylko lizaczami ekranów. Czy nie pora aby wrócić na boisko, a także chodzić na stadion by dopingować ludzi i z ludźmi, którzy mieszkają obok? Bez tej całej gonitwy o zera na koncie i wyimaginowane sukcesy.