Metody śledcze UB, sądy, wyroki. Polska rzeczywistość po II wojnie światowej

1 marca obchodziliśmy „Dzień Żołnierzy Wyklętych”. To dobry moment, by przybliżyć w jaki sposób władze PRL traktowały polskich bohaterów i zasłużonych w walce o niepodległość patriotów.

Wydawać by się mogło, że XX w. po zakończeniu dwóch światowych konfliktów zbrojnych nie może przynieść już nic gorszego, że może być już tylko lepiej, że po latach niewoli i walki o niepodległość, która pochłonęła całe pokolenia, nastanie wreszcie spokój. Niestety okazało się inaczej. Manifest PKWN, marionetkowy rząd lubelski, proces szesnastu czy traktowanie żołnierzy Armii Krajowej, szybko ujawniły, że prawdziwa wolność jeszcze długo nie nadejdzie. Lata 1944 – 1956, nazywane okresem stalinowskim zapisały się jako jeden z najmroczniejszych rozdziałów w historii Polski. Władza inwigilowała obywateli na każdym kroku. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, któremu podlegały wojewódzkie, powiatowe i miejskie urzędy bezpieczeństwa siały postrach, a funkcjonariusze UB i ich agenci byli wszędzie. Nocne aresztowania przypominające raczej porwania niż działanie służb państwowych, bezprawne i brutalne przesłuchania, wymuszanie zeznań torturami były na porządku dziennym. W tryby tej okrutnej machiny można było trafić pod najbardziej błahymi i absurdalnymi zarzutami, m.in. za słuchanie zagranicznych audycji radiowych i ich komentowanie, krytykowanie władzy i ustroju komunistycznego, współpracy ze Związkiem Radzieckim oraz kolektywizacji wsi, ścigano osoby które komentowały sytuację gospodarczą w kraju czy chociażby żartowały z władzy. Zakazane było upamiętnianie ważnych dla Polaków rocznic i świąt.

Najbardziej zagrożeni byli ci, którzy podczas wojny zasłużyli się w walce o wolność, zwłaszcza członkowie Armii Krajowej, armii Andersa, osoby działające w konspiracji i ci którzy po wojnie postanowili nie składać broni, by walczyć dalej z nowym najeźdźcą. Wszyscy oni byli opluwani i szkalowani przez nową władzę. Deprecjonowano nawet najbardziej bohaterskie dokonania w walce podczas wojny, przedstawiając wszystkich jako zdrajców, faszystów, „zaplute karły reakcji” i pod takimi zarzutami dokonywano aresztowań. Do więzienia można było trafić za znajomość z kimś, kto działał w podziemiu, nawet, jeśli była to znajomość odległa. Nie można więc powiedzieć, że Polska w maju 1945 r. odzyskała wolność. Znalazła się pod okupacją sowiecką niesioną pod płaszczem haseł wyzwolenia kraju. Ci, którzy czynnie walczyli o wolność i działali w konspiracji, szybko zorientowali się w sytuacji i to oni jako pierwsi znaleźli się na celowniku służb bezpieczeństwa. Dla nich zakończenie II wojny światowej nie oznaczało wolności. Znów rozpoczęły się aresztowania, poniżanie, absurdalne wieloletnie wyroki więzienia lub jeszcze bardziej absurdalne wyroki śmierci. Działo się to na oczach innych państw, które zachłyśnięte euforią wielkiego zwycięstwa zignorowały najpierw niepokojące sygnały, a później pierwsze oznaki opanowywania Polski przez aparat represji i służby w pełni podległe Związkowi Radzieckiemu. Zakończyła się światowa wojna, a w Polsce pojawił się nowy agresor stosujący te same metody, jakie stosował okupant niemiecki: masowe aresztowania, odpowiedzialność zbiorowa, tortury, wymuszanie zeznań, bezprawne wyroki i tajne egzekucje[1].

Komuniści rozbudowali w Polsce sieć więzień karno-śledczych, wśród których do najcięższych należały Mokotów, Wronki, Rawicz, Fordon i Inowrocław. Krótko po wojnie było już 19 wojewódzkich urzędów bezpieczeństwa, 289 placówek powiatowych oraz 179 więzień i aresztów resortu bezpieczeństwa publicznego. Dodatkowo swoje siedziby posiadały GZI, NKWD czy NKGB[2]. W każdym z tych miejsc katowano i zabijano Polaków podejrzewanych o niechęć do systemu komunistycznego[3]. Droga przez mękę aresztowanego rozpoczynała się w aresztach śledczych Powiatowych Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego, gdy nagle, oderwany od domu, pracy i codziennych spraw trafiał do malutkiej celi. Pierwszą metodą śledczą, stosowaną przez funkcjonariuszy UB była dezinformacja i całkowity brak wiadomości o przyczynie zatrzymania. O tym fakcie nikt też nie informował nawet najbliższej rodziny, człowiek po prostu znikał za murami Urzędu Bezpieczeństwa[4]. Podejrzany trafiał do celi o wymiarach 2,2 na 4,5 m., którą dzielił nawet z ośmioma osobami. Przeważnie było jedno okno z grubymi kratami osłonięte od zewnątrz dodatkowo jeszcze tzw. blindą, czyli kawałkiem blachy sięgającym od parapetu do szczytu, tak że pozostawała tylko niewielka szpara, zapewniająca minimalny dopływ świeżego powietrza i światła, ale uniemożliwiająca zobaczenie czegokolwiek na zewnątrz. Nie było łóżek. Zastępowały je worki z niewielką ilością startej na sieczkę słomy, na dodatek nie zawsze ich liczba pokrywała się z ilością więźniów: „Sienniki, to wielkie słowo – były to jutowe, poprzecierane wory z garstką startej na sieczkę słomy(…) Mieliśmy 5 sienników na 8 ludzi. Układaliśmy je w poprzek celi, a spaliśmy wzdłuż głowami do siebie. Tylko w ten sposób 4 chłopów mogło się zmieścić na dwóch i pół siennika”[5]. Poduszek nie było i nie można ich było niczym zastąpić, bo ubranie i buty po wieczornym apelu wystawiano przed drzwi. Wyposażenie celi uzupełniał jeszcze stojący w rogu przy drzwiach niczym nie osłonięty sedes[6].  Dzień rozpoczynał się o 5 rano. Składano w kostkę sienniki, myto się w sedesie, ustawiano się boso i w bieliźnie na baczność pod ścianą i czekano na poranny apel. Po sprawdzeniu przez oddziałowego stanu osobowego pozwalano się ubrać. O 6:00 było śniadanie, na które składał się kubek czarnej zbożowej kawy i pół bochenka czarnego, półsurowego chleba. Wyżywienie w ciągu dnia uzupełniał obiad w postaci litra śmierdzącej wodnistej zupy z jarzynowego suszu, jeszcze z poniemieckich magazynów wojskowych. W zupie często pływały rozgotowane robaki, które zalęgły się w sproszkowanych warzywach. Całość kraszono olejem lub rozgotowanymi dorszami (razem z głowami i wnętrznościami)[7]. Na kolację podawano tą samą zupę i chleb (jeśli ktoś nie zjadł całej porannej porcji). W takich warunkach zatrzymany spędzał kilka dni, a nawet miesięcy zanim w ogóle wezwano go na przesłuchanie i dowiedział się za co trafił do aresztu[8]. Dopiero wtedy rozpoczynała się prawdziwa gehenna więźnia.

Podstawowa strategia śledczych UB polegała na wymuszaniu przyznania się do winy i złożenia obciążających zeznań, bez względu na wszystko i stosując do osiągnięcia tego celu wszelkie możliwe sposoby, które przede wszystkim sprowadzały się do najbardziej wyszukanych tortur. A śledczy w tym względzie dysponowali niemal nieograniczoną paletą możliwości. Przesłuchanie trwało 7-15 godzin. Przez cały ten czas podejrzany był wyzywany, lżony i poniżany. Jeśli przesłuchiwany nie składał zeznań zgodnych z założeniem oficera  śledczego, to systematycznie był bity i kopany po całym ciele: „(…) chwycił mnie za włosy, poderwał z taboretu i cisnął na podłogę. Rozpętało się prawdziwe piekło. Wszyscy trzej zaczęli mnie kopać gdzie popadło, jak piłka przelatywałem spod jednej ściany pod drugą. zwinięty w kłębek osłaniałem rękami twarz i oczy. Po jakimś czasie w ogóle przestałem cokolwiek czuć. Straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem leżałem pod ścianą(…)”[9]; „Bili wszelkimi sposobami. Po upadku na ziemię nawet dziur mi narobili. Twarz mi tak spuchła, że na oczy nie widziałem. Bili, żeby zabić. Od tego katowania tyłek mi pękł, krew broczyła(…)[10] . Narzędziem chętnie wykorzystywanym podczas śledztwa był metalowy pręt lub pałka, którą uderzano z całej siły w pięty. Używano także linijki, bijąc nią więźnia po karku, obojczyku i rękach. Poza tym przypalano palce stóp czy wieszano głową w dół i podtapiano: „Tłukli we mnie jak w bęben, najczęściej metalowym prętem w pięty. To był straszny ból, myślałem, że zwariuję. Mieli też inną nie mniej ciekawą metodę. Wkładali mi papier pomiędzy palce u nóg i podpalali. Wieszali też na kiju głową w dół. W takiej sytuacji łapczywie się oddycha. Więc wlewali mi do nosa wodę z octem. To była straszna męczarnia. Dość szybko po tym wszystkim gardłem, uszami i nosem ciekła mi krew(…)”[11];  „Po paru dniach ciało na ręce i karku zsiniało, jeszcze później zzieleniało. Każde uderzenie linijką sprawiało niewymowny ból. Jeszcze gorzej odczuwałem stukanie w głowę. Czułem, jak by wbijano mi igły i niesamowity, wibrujący przez całe ciało ból”[12].

Wymuszaniu zeznań służyły również proste ćwiczenia fizyczne, które jednak wykonywane w nienaturalnie dużych ilościach również stawały się torturą. Mowa tu o przysiadach. Kazano je robić całymi godzinami, bez przerwy. Kilkutysięczne powtórzenie tego ćwiczenia całkowicie wyczerpywało fizycznie więźnia, powodowało nieopisany ból, a nogi odmawiały posłuszeństwa, przy tym każda próba zrobienia sobie chwili przerwy lub nawet zachwianie równowagi kończyło się serią uderzeń i kopniaków: „Upadałem bez snu ze zmęczenia. Wylewali na mnie wiadro wody. Za chwilę znów kilka ciosów w twarz albo kopniaków w brzuch i od nowa przesłuchanie(…) Zrobiłem tych przysiadów z kilka tysięcy(…)”[13].

Bardzo rozpowszechniona była metoda odwróconego stołka, która polegała na usadawianiu nagiego lub będącego w samej bieliźnie więźnia na nodze odwróconego stołka. Co chwilę podbijano mu nogi lub chwytano za stopy i okręcano[14]. Podobnie działała metoda haka. Przesłuchiwanemu związywano nogi i ręce, a następnie kładąc skrępowane nogi na taborecie sadzano go w taki sposób, że cały ciężar ciała spoczywał na wystającym ze ściany haku: „(…)cóż to była za tortura. Cały ciężar ciała spoczywał na centymetrowej grubości wbitego w ścianę i zgiętego – w pewnej odległości i pod kątem prostym – żelaznego haka. W dodatku sadzają Cię tak, żebyś opierał się na kości ogonowej. Nawet niewielkie poruszenie powoduje, że hak wbija się w odbytnice. Ile razy ja przy tej operacji mdlałem…”[15].

Jeśli więzień mimo wszystko nie podpisywał obciążających zeznań poddawano go tzw. stójce. Ofiara w osobnej celi stała wyprostowana nago całą noc na betonowej podłodze, przy otwartym oknie, również zimą podczas mrozu. Strażnik co kilka minut zaglądał przez judasza i jeśli zauważył, że stójkowicz zrobił sobie przerwę lub zemdlał, to wpadał do środka zlewał go kubłem wody i biciem oraz kopniakami stawiał z powrotem na nogi. Rano dalsze przesłuchanie i znów powrót do stójki. Czasem trwało to kilka tygodni: „(…) Chodziło o to, żeby stójkowicz nie miał możliwości odpocząć lub, broń Boże, się przespać. Po kilku takich dniach i nocach najmocniejszy padał z nóg(…). Padał nagi na beton, ale też długo nie poleżał(…). Wylewano na niego wiadro zimnej wody i siłą stawiano na nogi”[16] . Inną metodą wymuszania zeznań było zamykanie w karcerze, czyli w pomieszczeniu z betonową podłogą bez okien i żadnego wyposażenia, o takich wymiarach, że osoba w nim przetrzymywana nie mogła się ani położyć ani wyprostować. Otwór wentylacyjny zamykano latem, a otwierano zimą. Więzień przebywał tam nago, często po kostki w wodzie, we własnych odchodach i w całkowitych ciemnościach, nawet kilka tygodni[17].  Wstrząsający obraz karceru przedstawia Ludwik Slaski w „Latach wykreślonych z życia”: „Przed umieszczeniem tam delikwenta otwierano zawór w rurze z fekaliami i wpuszczano je na betonową posadzkę do wysokości 3-5 cm. Jedyne okienko zamykano blaszaną szczelną okiennicą(…) w przybytku tym przebywałem okrągłe sto godzin bez jedzenia i picia, z krótkimi przerwami, w czasie których żądano ode mnie , bym się przyznał do nie popełnionych   przestępstw. Był to okres kilkunastostopniowych mrozów , w piwnicy panował nie tylko smród, lecz i ziąb”[18].

Stosowano też system nękających przesłuchań, które uniemożliwiały sen i jedzenie. Gdy więzień odebrał swoją porcję posiłku zabierano go na przesłuchanie. Gdy wracał posiłek zdążył już wystygnąć, a ponieważ składał się z opisanych wcześniej składników, zimny był  niemal niemożliwy do przełknięcia. Gdy przyszła pora następnego posiłku sytuacja się powtarzała. Nocą strażnik co kilka minut zaglądał do celi. Za każdym razem, gdy przesłuchiwany zaczynał zapadać w sen wyciągano go na przesłuchanie, zadając wciąż te same pytania: „I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Pod koniec tej fazy nękającego śledztwa padałem z wyczerpania. Brak snu i permanentne niedojadanie pozbawiły mnie zupełnie sił. Wychudłem jak szkielet”[19].

Oprócz opisanych wyżej tortur by wymusić zeznania, stosowano także:  wyrywanie paznokci oraz włosów z głowy czy z brody, miażdżono jądra w szufladach biurek i rażono prądem[20].  Zakładano maskę gazową na twarz i zatykano ją uniemożliwiając oddychanie, przypalano świeczką pięty, wieszano na wieszaku za skute z tyłu ręce, wieszano głową w dół między biurkami na pręcie przeciągniętym pod kolanami i łokciami. Miażdżono palce przytrzaskując je drzwiami lub szufladą[21]. Stosowano także szantaż, grożąc aresztowaniem i potraktowaniem w taki sam sposób np. całej rodziny. I wtedy nie były to czcze pogróżki. UB miało niemal nieograniczoną władzę. Trzeba też zaznaczyć, że wszystkich opisanych wyżej metod używano również wobec kobiet, dla których nie było taryfy ulgowej ze względu na płeć. Dodatkowo bardzo często dochodziło do wielokrotnych gwałtów. Powodowano poronienia bijąc kobiety w ciąży po brzuchu[22].

Po całej serii takich przesłuchań więzień wracał, a raczej był wrzucany nieprzytomny do swojej celi, bez paznokci, cały siny, z odbitymi nerkami, połamanymi rękami i nogami, ze zmiażdżonymi członkami. Nie było lekarza więc mógł liczyć tylko na pomoc współwięźniów: „Dwóch funkcjonariuszy wwlekło go do celi za nogi. Z ust mocno broczyła mu krew. Całą twarz miał zbroczoną krwią. Również krwią poplamione było jego ubranie. Gdy oglądałem jego ciało do pasa, to widziałem zasiniony prawy bok. Z ucha też sączyła się krew (…) Po kilku godzinach odzyskał przytomność lecz nie mógł mówić, bo miał wybite zęby i opuchniętą twarz (…) Przebywał w mojej celi przez około trzy dni. W tym czasie nie był leczony. Nie mógł nic jeść. Po tych trzech dniach został zabrany na kolejne przesłuchanie (…)”[23].  Wiele osób nie doczekało nawet rozprawy i nigdy nie wróciło z przesłuchania. Po tym jak wyprowadzono ich z celi na przesłuchanie, wszelki słuch po nich zaginął. Było jasne, że funkcjonariusze UB dopuszczali się często po prostu zabójstw podczas śledztw, co potwierdza również fakt, że do dziś na terenach dawnych siedzib PUBP[24] znajdowane są szczątki zakopanych tam ludzi [25].

Oczywiście takie traktowanie i metody nie wszyscy wytrzymywali. Wielu, co zrozumiałe, załamywało się i przyznawało do najbardziej absurdalnych zarzutów, podpisując wszystko, co podsuwali im śledczy. Niezależnie od tego czy ktoś się przyznał czy nie, sprawa i tak była już z góry przesądzona, pozostawała już tylko kwestia wymiaru kary. Tylko temu celowi służył następny etap, czyli sąd, który więźniowie nazywali „kiblowym”, ze względu na fakt, iż rozprawy nie odbywał się na sali rozpraw, ale w zwykłej celi, gdzie oskarżony siedział na „kiblu”, wiadrze lub w najlepszym wypadku na stołku. Sędzia odczytywał akt oskarżenia, będący zbiorem zeznań wymuszonych podczas brutalnych przesłuchań. Podsądni wielokrotnie odwoływali swoje zeznania tłumacząc, że były one na nich wymuszone torturami. W takich wypadkach sędzia zarządzał przerwę podczas której funkcjonariusze UB uczestniczący w rozprawie bili oskarżonego tak, by nie było to widoczne na twarzy, ale  by ten nie miał już siły ani odwagi odwoływać zeznań[26]. Trzeba zaznaczyć, że do całej zbrodniczej stalinowskiej machiny państwowej zaliczali się również sędziowie i w takich procesach raczej nie zdarzały się uniewinnienia. Tylko w latach 1944-1955 trybunały wojskowe wydały ok. 5 tys. wyroków śmierci oraz doprowadziły do skazania na wieloletnie więzienie tysiące Polaków niegodzących się z władzą komunistyczną. Miało to służyć izolacji i fizycznej eliminacji wszelkich wrogów systemu[27].

Po otrzymaniu wyroku skazani, bez względu na wymiar kary trafiali  do jednego z kilku więzień:  Mokotów, Wronki, Rawicz, Fordon i Inowrocław. Tam zamykano ich w celach o warunkach bardzo zbliżonych do wcześniejszych aresztów śledczych, z tym że teraz współwięźniami byli także zwykli kryminaliści oraz zdrajcy i kaci z czasów okupacji niemieckiej, co dla osób działających w organizacjach niepodległościowych i w konspiracji stanowiło dodatkowe upokorzenie. Cele były różnej wielkości i przebywało w nich od 5-180(Mokotów) osób. Obraz „ogólniaka” na Mokotowie  przedstawia Stanisław Krupa: „Trafiłem do 29 celi na pierwszym piętrze, jedynej tak dużej celi na Mokotowie. Dawniej znajdowało się tu 29 łóżek, ale po tych łóżkach nie było już ani śladu. Zastąpiły je jutowe, ze startą na sieczkę słomą, sienniki. Upchnęli tu ok. 180 ludzi. W dzień młyn(…) W nocy nieopisany tłok. Spaliśmy jeden przy drugim, jak sardynki upchane w puszce(…)”[28]. W więzieniu nadal trwało maltretowanie  osadzonych. Na porządku dziennym były pobicia, karcery, pozorowane egzekucje. Ponadto niedożywienie i brak opieki lekarskiej też robiło swoje. Według relacji osadzonych w więzieniu w Rawiczu, w 1949 r. wywożono kilkunastu zmarłych tygodniowo[29], a niektórzy w takich warunkach spędzali nawet po kilkanaście lat. Wszystko to miało jeden konkretny cel – wyniszczyć i dobić przeciwników władzy ludowej.

Więźniowie z długoletnimi wyrokami przebywali w tych samych celach co skazani na karę śmierci. Niektórzy czekali na jej wykonanie kilka miesięcy, a czasem nawet lat. Nikt nie informował skazanego o tym, że jego wyrok w drodze amnestii lub ułaskawienia został zamieniony na karę więzienia. Do celi w każdej chwili mógł wejść strażnik z poleceniem doprowadzenia skazańca na wykonanie wyroku, a działo się to każdego dnia. Można sobie tylko wyobrażać w jakim stanie nerwowym były osoby z kaesem: „(…)ci którzy mieli karę śmierci – a w niektórych celach było takich po kilkunastu – drżeli z nerwów: czyja dzisiaj kolej…”[30]. Wyroki wykonywano nocą w specjalnych pomieszczeniach, przeważnie tzw. „strzałem katyńskim”, czyli  w tył głowy. W taki sposób zginął np. mjr Łupaszka czy gen. August Emil Fieldorf „Nil”. Wyrok wykonywano także przez powieszenie lub rozstrzelanie. Nie było przy tym księdza, prokuratora ani naczelnika[31]. Nie mniej bulwersujący był sposób postępowania z ciałami zamordowanych więźniów. Grzebano je nocą nago, bez trumny, w bezimiennych grobach w lasach, na polach, w dołach kloacznych, torfowiskach, stawach, rzekach czy na wysypiskach śmieci. Często zwłok pozbawiano głowy. Zdarzały się też przypadki oddawania ciał do zakładów anatomii  w celach ćwiczeniowych[32]. Do dziś nieznane są miejsca pochówku setek wymordowanych przez bezpiekę żołnierzy, dowódców Polski Podziemnej i działaczy niepodległościowych.

Jeszcze raz trzeba podkreślić z całą mocą, że w taki sposób władze ludowe postępowały z polskimi bohaterami, członkami Armii Krajowej, Cichociemnymi, Powstańcami Warszawskimi, osobami zasłużonymi w walce o wolność, wśród nich byli odznaczeni Virtuti Militari. Dla komunistów wszystko to nie miało znaczenia, wszystkich uznano za zdrajców i wrogów ojczyzny. Wszystkich postanowiono zniszczyć. Dziś można śmiało powiedzieć, że poświęcili całe życie ideałowi wolnej Polski. Młodość zabrała im wojna, gdy okazało się, że wywalczona wolność jest tylko iluzją i pustym sloganem komunistycznej propagandy postanowili walczyć dalej. Stali się zagrożeniem dla nowej władzy, która ich wyklęła, zaczęła ścigać, poniżać, torturować, mordować i więzić. Ci którzy przeżyli, często wyniszczeni fizycznie i psychicznie, do 1989 r. nie mieli szans na dobrą pracę, mieszkanie czy jakiekolwiek przywileje ze strony państwa. Władze traktowały wszystkich jako „persona non grata”. Tak wyglądał PRL i w taki sposób przede wszystkim trzeba go postrzegać, bo to stanowi jego kwintesencję. A czy po 1989 r. coś się zmieniło? Chyba niezbyt wiele, skoro ci którzy byli katami pobierają kilkutysięczne emerytury i przez nikogo nie niepokojeni żyją spokojnie obok swoich ofiar. Tak dużo się dziś słyszy  o rozrzewnieniu i tęsknocie za czasami PRL-u. Szkoda, że tak niewielu pochyla się nad losem tych, którym te czasy odebrały wszystko. Dopiero od niedawna próbuje się przywracać honor Żołnierzom Wyklętym. Niestety dzieje się to zbyt późno. Niewielu już ich pozostało, a doczekać tego powinni już dawno wszyscy. Cześć ich pamięci!

 

Bibliografia:

Dokumenty:

OKBY/5/S3/94/UB, Główna Komisja Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu IPN Okręgowa Komisja w Bydgoszczy, Akta śledztwa w sprawie okrutnych metod śledczych stosowanych przez funkcjonariuszy UB i Informacji Wojskowej w Chełmnie w okresie powojennym do końca 1956 r., Protokół przesłuchania świadka Alojzego Semrau, 28 X 1994;

Opracowania:

  1. Krupa Stanisław, X Pawilon Wspomnienia AK-owca ze śledztwa na Rakowieckiej, Warszawa 1990;
  2. Polskie podziemie niepodległościowe na tle konspiracji antykomunistycznych w Europie środkowo-wschodniej w latach 1944-1956, red. Sławomir Poleszak, Warszawa-Lublin 2008;
  3. Slaski Ludwik, Lata wykreślone z życia Proces polityczny i więzienia PRL, Kraków 1992;
  4. Wyrwich Mateusz , W celi śmierci, Warszawa 2012;

Prasa:

Miesięczik Lisickiego Historia Do Rzeczy, nr 1, marzec 2013;

 


[1]           Polskie podziemie niepodległościowe na tle konspiracji antykomunistycznych w Europie środkowo-wschodniej w latach 1944-1956, red. Sławomir Poleszak, Warszawa-Lublin 2008, s. 204.
[2]                GZI – Główny Zarząd Informacji, NKWD – Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR, NKGB – Ludowy Komisariat Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR.
[3]                Cytat za: Tomasz Stańczyk, Geografia terroru, [w:] Historia Do rzeczy, nr 1, marzec 2013, s. 27.
[4]                Stanisław Krupa, X Pawilon Wspomnienia AK-owca ze śledztwa na Rakowieckiej, Warszawa 1990, s. 9-10.
[5]                Ibidem, s. 18.
[6]           Ibidem.
[7]                Ibidem, s. 16, 18.
[8]                Ibidem, s. 16.
[9]                Ibidem, s. 47.
[10]               T. Stańczyk, Geografia terroru, op.cit,. s. 27.
[11]               Mateusz Wyrwich, W celi śmierci, Warszawa 2012, s. 67.
[12]               S. Krupa, op.cit., s. 47.
[13]               M. Wyrwich, op.cit. , s. 129.
[14]               Ibidem, s. 129;  Piotr Zychowicz, Żołnierze Wyklęci, nasi bohaterowie, [w:] Historia Do Rzeczy, nr 1, marzec 2013, s. 9.
[15]               S. Krupa, op.cit., s. 36.
[16]               Ibidem, s. 24.
[17]          Ibidem, s. 38.
[18]               Ludwik Slaski, Lata wykreślone z życia Proces polityczny i więzienia PRL, Kraków 1992, s. 11-12.
[19]               S. Krupa, op.cit., s.64.
[20]          P. Zychowicz, Żołnierze Wyklęci, nasi bohaterowie, op.cit., s. 9.
[21]               OKBY/5/S3/94/UB, Główna Komisja Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu IPN Okręgowa Komisja w Bydgoszczy, Akta śledztwa w sprawie okrutnych metod śledczych stosowanych przez funkcjonariuszy UB i Informacji Wojskowej w Chełmnie w okresie powojennym do końca 1956 r., Protokół przesłuchania świadka Alojzego Semrau, 28 X 1994, k. 46.
[22]               Tadeusz M. Płużański, Ubeckie metody, jak to było naprawdę, [w:] Historia Do Rzeczy, nr 1, marzec 2013, s. 23-24; S. Krupa, op.cit., s. 24.
[23]          OKBY/5/S3/94/UB, Główna Komisja Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu IPN Okręgowa Komisja w Bydgoszczy (…), op.cit., Protokół przesłuchania świadka Mieczysława Cybulskiego, 28 X 1994, k. 82.
[24]               PUBP – Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego
[25]               Cytat za: Tomasz Stańczyk, Geografia terroru…op.cit., s. 28.
[26]          S. Krupa, op.cit., s. 17; Polskie podziemie niepodległościowe… op.cit., s. 213.
[27]               Polskie podziemie niepodległościowe… op.cit., s. 213.
[28]               S. Krupa, op.cit., s. 97.
[29]               M. Wyrwich, op.cit., s. 70.
[30]               S. Krupa, op.cit., s. 34.
[31]               Polskie podziemie niepodległościowe… op.cit., s. 215.
[32]               Ibidem, s. 215.

Krótka historia Wigilii Bożego Narodzenia – tradycje, wierzenia, przesądy

Święta Bożego Narodzenia obchodzone są od IV w n.e. Dokładna data narodzin Chrystusa do dziś nie jest jednak znana. Nie podają jej ewangeliści ani żadne źródła historyczne. Pierwsza wzmianka o wyróżnieniu przez chrześcijan dnia Narodzenia Pańskiego w roku liturgicznym znalazła się w kalendarzu z roku 354[1]. W Deposito Martyrum, czyli wykazie świąt Kościoła Rzymskiego, wzmiankowano, że Chrystus urodził się w Betlejem Judzkim osiem dni przed kalendami styczniowymi[2].

W tradycji chrześcijańskiej Wigilia upamiętnia agape, czyli ucztę pierwszych chrześcijan na pamiątkę wieczerzy Pańskiej. Zasiadano do niej, gdy na niebie rozbłysła pierwsza gwiazda i rozpoczynało ją dzielenie się opłatkiem, co wywodzi się od eulogiów zwyczaju polegającego na wzajemnym obdarowywaniu się chlebem ofiarnym[3]. Nazwa „wigilia” pochodzi z łacińskiego słowa „vigiliare” – czuwanie[4]. Nie wszyscy wiedzą, że bożonarodzeniowa tradycja łączy w sobie zwyczaje chrześcijańskie ze zwyczajami  pogańskimi różnych ludów, kultur i wyznań, a proces jej kształtowania się na przestrzeni dziejów jest bardzo skomplikowany i wciąż nie do końca rozpoznany. Wiele elementów kultywowanej przez nas dziś tradycji wywodzi się wprost z obrzędów i wierzeń pogańskich, którym Kościół katolicki nadał nowy sens i wypełnił własną treścią[5].

W tym samym czasie, w którym przeżywamy święta Słowianie obchodzili wielkie święto przesilenia zimowego i zarazem święto zmarłych. Organizowano wówczas wielką stypę zaduszną, której obrządek bardzo przypominał późniejszą wigilię[6]. W starożytnym Rzymie natomiast 17 grudnia to Saturnalia, 23 grudnia – Larentalia – święto zmarłych, a 25 grudnia – Święto Narodzin Niezwyciężonego Słońca, będące częścią całego cyklu zimowych świąt[7]. Nasza tradycja zachowała jednak najwięcej z obrządków dawnych Słowian. Składają się na nią zwyczaje związane ze świętami agrarnymi i zaduszkowymi przypadającymi w okresie przesilenia zimowego oraz nowsze – przyniesione przez Kościół po chrystianizacji, a także powstałe ze wzajemnego przenikania się obrządku kościelnego z elementami przedchrześcijańskiej ludowej tradycji[8]. Stąd właśnie wzięły się liczne wierzenia i przesądy związane z nocą wigilijną, znane dziś  w ograniczonym stopniu w miastach, ale gdzieniegdzie jeszcze żywe i kultywowane na wsiach[9].

Wierzono, że w dzień Wigilii na ziemi zjawiają się dusze zmarłych, którzy pod postacią wędrowców i zwierząt odwiedzają swoje domy. Nie można więc już było prząść, tkać, rąbać, zamiatać, a siadając należało zdmuchnąć uprzednio puste miejsce aby nie przygnieść lub nie uszkodzić niewidzialnego gościa. Zabronione były kłótnie, płacz i smutek. Koniecznie musiał palić się ogień, by zziębnięte dusze mogły się ogrzać. Nieuszanowanie któregoś z tych zwyczajów mogło sprowadzić nieszczęście, gdyż wierzono, że jaka Wigilia, taki cały rok. Na wschodnich terenach Polski ufano, że zmarłego można nawet ujrzeć. Wystarczyło tylko w czasie wieczerzy wyjść do sieni i przy zamkniętych drzwiach spojrzeć na puste miejsce przy stole przez dziurkę od klucza[10]. Ponieważ dusze przybierały postać wędrowca lub zwierzęcia, w tym dniu nie można było nikomu odmówić gościny ani jałmużny. Gospodynie zostawiały otwarte spiżarnie, a jedzenie i napoje pozostawały na stole przez całą noc aby duszom niczego nie brakowało. Wigilijnymi potrawami dzielono się także ze zwierzętami, mieszając je ze sobą razem z kawałkami opłatka i chleba, a następnie dzieląc na tyle części, ile w gospodarstwie znajdowało się inwentarza. Jadło wynoszono też poza gospodarstwo, by podzielić się nim z wilkami, lisami czy wróblami, co miało ustrzec przed atakami z ich strony w ciągu całego roku[11]. Nie zapominano o drzewach. Podczas pieczenia wigilijnego chleba, gospodyni nie umywszy rąk od ciasta wychodziła do sadu i nacierała nimi te mało urodzajne. Po wieczerzy natomiast do sadu wychodzili wszyscy domownicy, a gospodarz pukał w drzewa obuchem siekiery, prosząc je o urodzaj[12]. Wierzono, że w noc wigilijną woda w rzekach i potokach zamienia się w miód, wino, a nawet w płynne złoto, jednak moment ten jest trudno uchwytny, a gdyby ktoś spróbował zaczerpnąć przemienionej wody, niechybnie ginął w jej odmętach. Ufano, że o północy otwiera się niebo, a wypowiedziane wówczas życzenia na pewno się spełnią, że dzwonią zatopione dzwony, budzą się pszczoły w ulach, pod śniegiem zakwitają kwiaty, a zwierzęta mówią ludzkim głosem[13].

Słowianie wyznawali kult drzewa. Wierzono, że świerk, jodła czy sosna posiadają niezwykłe właściwości i zawierają życiodajne moce. Symbol drzewa funkcjonuje również jako axis mundi, czyli oś świata. Korzenie to przeszłość, pień i niższe konary utożsamiają teraźniejszość, a korona stanowiącą tajemnicę przyszłość[14]. Echo tych wierzeń widać dziś w obyczaju przystrajania domu w choinki. Nie jest prawdą, że zwyczaj ten przywędrował do nas dopiero w XIX w. z Niemiec (chyba żeby mówić tylko o choince stojącej), gdyż znany był już od wieków, zwłaszcza na wsiach, gdzie wieszano je nad drzwiami i u pułapu w izbie. Choinka taka znana była pod nazwą podłaźniczki. Kościół przyjął choinkę i nadał jej chrześcijańską symbolikę biblijnego drzewa życia. Miało oznaczać wieczną zieleń i nadzieję nieba. Z czasem choinki zaczęto przyozdabiać. Pradawny kult ognia i wspominana wyżej tradycja podtrzymywania ognia dla zmarzniętych duchów, Kościół przejął w postaci świeczek, które paląc się na drzewku miały symbolizować przyjście na świat światłości świata[15]. Inne ozdoby miały przypominać katolikom rajskie owoce, łańcuchy – węża kusiciela, a umieszczona na szczycie drzewka gwiazda symbolizuje gwiazdę betlejemską, wiodącą mędrców do nowo narodzonego Mesjasza[16]. Jednak i tu część ozdób ma swoje źródło w tradycji pogańskiej, gdyż zarówno jabłka, jak i orzechy, które dawniej pełniły funkcję dzisiejszych bombek,  uważano za pokarm dla zmarłych i stanowiły one obrzędowe jadło na stypach[17].

Według tradycji do wieczerzy powinna zasiąść parzysta liczba osób ponieważ nieparzysta wróżyła rychłą śmierć jednego z biesiadników. Wiązało się to z obawami dotyczącymi liczby 13 i ostatniej wieczerzy, do której Jezus zasiadł wraz z 12 apostołami. W związku z tym wśród ziemiaństwa, jeśli liczba domowników była nieparzysta, do szlacheckiego stołu zapraszano kogoś ze służby lub czeladzi[18]. Ważnym zwyczajem było odpowiednie przygotowanie izby jadalnej i stołu. Cały pokój powinien przypominać stajenkę. W izbie rozsypywano słomę, a w jej rogach ustawiano snopy zboża, przygotowane na ten cel już podczas żniw. Były to snopy zebrane z ostatnich kłosów czterech zbóż i wierzono, że przyniosą one urodzaj w nowym roku. Na stole pod obrusem na pamiątkę miejsca narodzin Chrystusa rozściełano siano, jednak zwyczaj ten istniał już także za czasów pogańskich, gdy stanowił on ofiarę dla bożka Ziemiennika[19]. Dawny zwyczaj nakazywał by ilość podanych do wigilii potraw była nieparzysta i wynosiła od 5 do 13. Miało to znaczenie magiczne i zapewniało urodzaj w przyszłym roku, dlatego tak ważne było aby na stole znalazły się dania zawierające wszystkie płody pola, sadu, ogrodu, lasu i wody. Należało wszystkiego skosztować, bo w przeciwnym wypadku, tego czego nie spróbowano mogło zabraknąć w roku następnym. W zamożnych domach oprócz zwykłych dań podawano 12 dań rybnych, na pamiątkę 12 apostołów[20].

Wiele przesądów wigilijnych związanych jest ze zdrowiem. Wierzono, że kto kichnie w wigilię, ten przez cały rok będzie zdrowy. Przed wieczerzą dokładnie się myto w zimnej wodzie, do której wrzucano wcześniej kilka srebrnych, złotych lub miedzianych monet, co wróżyło siłę i wytrzymałość. Brudną wodę wylewano poza granice domu ufając, że w ten sposób można uchronić się przed wrzodami. Pod stół kładziono coś żelaznego, np. siekierę, sierp, a nawet pług i podczas jedzenia opierano na tym nogi, co miało uchronić przed bólem nóg i skaleczeniami. Ważne było aby w dzień wigilii zjeść rzepę i orzechy lub czosnek, które chroniły przed bólem zębów przez cały rok, jabłka natomiast zapobiegały bólowi gardła[21]. Nieodzownym składnikiem wielu potraw był mak, stanowiący symbol snu i łączności z innym światem[22].

Gdy na niebie pojawiła się pierwsza gwiazda wszyscy zasiadali do wieczerzy, która  rozpoczynała się wspólną modlitwą, opłatkiem i życzeniami. Dawniej życzenia wypowiadał tylko pan domu. Inni odpowiadali mu słowami: „Bóg zapłać”, a następnie całowali ojca lub gospodarza w rękę[23]. Dzielenie się opłatkiem nawiązuje do ostatniej wieczerzy i momentu, gdy Chrystus dzielił się chlebem z apostołami mówiąc: „Bierzcie i jedzcie, to jest ciało moje” (Mt 26,26)[24]. Warto zwrócić uwagę, że obecnie, zwyczaj dzielenia się opłatkiem między domownikami jest kultywowany prawie wyłącznie w Polsce[25]. Dalsza część kolacji również miała charakter niezwykle uroczysty i poważny. Nikomu oprócz gospodyni aż do końca nie można było wstawać od stołu. Nie wolno było prowadzić głośnych rozmów ani żartować[26]. Przebieg takiej wieczerzy w prostej chłopskiej chacie przybliża nam Władysław Reymont: „Uroczysta cichość zaległa izbę. Boryna się przeżegnał i podzielił opłatek pomiędzy wszystkich, pojedli go ze czcią, kieby ten chleb Pański. Chrystus się w onej godzinie narodził, to niech każde stworzenie krzepi się tym chlebem świętym!(…) A chociaż głodni byli, boć to dzień cały o suchym chlebie, a pojadali wolno i godnie. Najpierw był buraczany kwas, gotowany na grzybach z ziemniakami całymi, a potem przyszły śledzie w mące obtaczane i smażone w oleju konopnym, później zaś pszenne kluski z makiem, a potem szła kapusta z grzybami, olejem również omaszczona, a na ostatek (…) racuszki z gryczanej mąki z miodem zatarte i w makowym oleju uprażone, a przegryzali to wszystko prostym chlebem (…) Jedli długo i mało kiedy jeśli tam które rzekło jakie słowo, więc ino skrzybot łyżek o wręby się rozlegał i mlaskanie(…)”[27]. Po zakończeniu kolacji obdarowywano się prezentami. Zwyczaj ten ma swoje korzenie w rzymskich Saturnaliach, a utożsamianie go z postacią św. Mikołaja wiąże się dopiero z XIX w. Wiadomo, że w Polsce podarki z okazji świąt przygotowywano już w średniowieczu,  zawsze były to jednak drobne i symboliczne prezentywręczane osobiście[28]. Przy wigilijnym stole grano także w karty i w kości, jednak nie na pieniądze, gdyż to uznawano za niestosowne, zastępowały je orzechy[29]. Później przychodził czas na kolędy.  Autorstwo pierwszej przypisuje się św. Franciszkowi z Asyżu, pragnącemu przywrócić pamięć o okolicznościach narodzin Dzieciątka Jezus. Na początku XIII w. w Greccio koło Rieti we Włoszech, w grocie przygotował symboliczną szopkę, przy której śpiewano religijne pieśni i czytano Pismo Święte.  Słowo „kolęda” pochodzi od starorzymskiej nazwy pierwszego dnia każdego miesiąca „calendae”. Ponieważ w wiekach średnich Nowy Rok rozpoczynał się 25 grudnia wyraz ten związany został z obchodem świąt Bożego Narodzenia[30]. W Polsce szopki pojawiły się dopiero z XV w[31], a pierwsza polska kolęda, zaczynająca się od słów: „Zdrów bądź Królu Anielski” spisana została w 1424 r[32]. Kilka lat młodsza jest pochodząca z kancjonału Jana z Przeworska „Chrystus się nam narodził”. Większość tekstów z tamtego czasu dotarło do nas w XV w z Czech i były to przekłady dzieł czeskich zakonników. Złotym wiekiem polskiej kolędy jest wiek XVII i pocz. XVIII. Wtedy powstają „W żłobie leży”, której autorem był Piotr Skarga i „Przybieżeli do Betlejem”. Melodie do większości polskich kolęd zaczerpnięte zostały z innych utworów. „Dzisiaj w Betlejem” np. – z popularnego niegdyś mazura, „W żłobie leży” pochodzi z poloneza koronacyjnego króla Władysława IV, a „Bóg się rodzi” –  posiada melodię krakowiaka. Wielu kolędom melodii użyczały oberki, a nawet pieśni zbójnickie[33]. Najpopularniejsza kolęda na świecie – „Cicha noc”, powstała w 1818 r. w Austrii. Jej autorem jest ksiądz Joseph Mohr, a muzykę skomponował Franz Xaver Gruber. Polski tekst napisał  Piotr Maszyński[34].

Gdy zbliżała się północ całymi rodzinami wyruszano do kościoła na uroczystą nocną mszę, zwaną Pasterką, która upamiętnia zwiastowanie pasterzom dobrej nowiny o narodzeniu Jezusa Chrystusa. Tradycja odprawiania Pasterki sięga IV w. i zwyczaju nawiązującego do tradycji Kościoła jerozolimskiego, skąd wyruszała pielgrzymka do oddalonego o 8 km Betlejem – miejsca narodzenia Jezusa. Tam odprawiano uroczystą nocną mszę[35].  Pasterka jest uroczystym zwieńczeniem wigilijnego wieczoru, a zarazem inauguracją następnych dwóch radosnych świątecznych dni.

Bibliografia:

 

–      Bockenheim Krystyna, Przy polskim stole, Wrocław 2004;

–      Borejszo Maria, Boże Narodzenie w polskiej kulturze, Poznań 1996;

–      Reymont Władysław, Chłopi, Kraków 2012;

–      Szymanderska Hanna, Polska wigilia, Warszawa 1993;

–      Tradycyjna Wigilia, red. Magdalena Drukort, Poznań 2012;

 


[1]          Maria Borejszo, Boże Narodzenie w polskiej kulturze, Poznań 1996, s. 11-12.

[2]          Tradycyjna Wigilia, red. Magdalena Drukort, Poznań 2012, s. 69.

[3]          M. Borejszo, op.cit., s. 30.

[4]          Hanna Szymanderska, Polska wigilia, Warszawa 1993, s. 27.

[5]          Ibidem, s. 12.

[6]          Ibidem, s. 7.

[7]          H. Szymanderska, op.cit., s. 7.

[8]          M. Borejszo, op.cit., s.23.

[9]          H. Szymanderska, op.cit., s. 7.

[10]        Ibidem, s. 9

[11]        Ibidem, s. 9,14.

[12]        Ibidem, s.15.

[13]        Krystyna Bockenheim, Przy polskim stole, Wrocław 2004, s. 146.

[14]         Tradycyjna Wigilia, op.cit., s. 72.

[15]         K. Bockenheim, op.cit., s. 18.

[16]         M. Borejszo, op.cit., s. 27.

[17]          H. Szymanderska, op.cit., s. 18.

[18]          Ibidem.

[19]          Ibidem, s. 12.

[20]          Ibidem.

[21]          Ibidem, s. 13.

[22]          K.  Bockenheim, op.cit., s. 149.

[23]          M. Borejszo, op.cit., s. 29.

[24]          Tradycyjna Wigilia, op.cit., s. 80.

[25]         Ibidem, s. 79.

[26]        H. Szymanderska, op.cit., s. 12.

[27]        Władysław Reymont, Chłopi, t. 2, Zima, Kraków 2012, s. 196.

[28]        M. Borejszo, op.cit. s. 35.

[29]        H. Szymanderska, op.cit., s. 32.

[30]       Ibidem, s. 27.

[31]        M. Borejszo, op.cit., s. 36-37.

[32]        H. Szymanderska, op.cit., s. 25.

[33]        Ibidem, s. 26.

[34]        Tradycyjna Wigilia, op.cit., s. 84.

[35]        M. Borejszo, op.cit., s. 17.

Zbrodnicza medycyna w obozach koncentracyjnych III Rzeszy

W 1939 r. Trzecia Rzesza uruchomiła przygotowywaną od kilku lat machinę wojenną, która do 1945 r. pochłonęła miliony ludzkich istnień. Wśród nich znalazły się ofiary zbrodniczych eksperymentów medycznych, dokonywanych w niemieckich obozach koncentracyjnych rozlokowanych w całej Europie. Lekarze składający kilka lat wcześniej przysięgę Hipokratesa stawali się teraz katami przeprowadzającymi okrutne doświadczenia na ludziach, bez względu na wiek czy płeć. Większość takich działań dla ofiar kończyła się trwałym kalectwem lub śmiercią. Obozy traktowano nie tylko jako środek do realizacji „ostatecznego rozwiązania” czy miejsce pracy przymusowej, ale często także jako ośrodki praktyk dla chirurgów, którzy nie zdążyli jeszcze nabrać wprawy w wykonywanym zawodzie. Więźniowie stanowili doskonały materiał badawczo-doświadczalny do prac naukowych, na których wielu powojennych niemieckich lekarzy budowało swoją karierę. Wszystko to działo się na oczach świata, za przyzwoleniem najwyższych władz państwowych Trzeciej Rzeszy oraz niemieckich medycznych ośrodków uczelnianych.

Działania lekarzy w obozach zagłady określane są mianem eksperymentów pseudolekarskich. Są to zabiegi w formie masowych prób, mających na celu zdobycie umiejętności lekarskich czy zbadanie na żywym ludzkim organizmie zmian wywoływanych przez określone czynniki lub środki. Przeprowadzane są na osobach pozbawionych wolności, bez ich zgody i bez względu na możliwe dla niej szkody czy niebezpieczeństwo utraty życia lub zdrowia[1]. Takie doświadczenia prowadzono w obozach zagłady w Buchenwaldzie, Oświęcimiu, Ravensbrück, Dachau, Mauthausen-Gusen, Natzweiler-Struthof, Neuengamme, Sachsenhausen, Mittelbau-Dora, Gross-Rosen, Stutthof, Majdanek i Flossenburg[2].

Chorzy oraz osoby poddane doświadczeniom przebywali w bloku szpitalnym, który jednak niewiele miał wspólnego z tym, co znamy dziś jako szpital. Podzielony był na mniejsze bloki odpowiadające rodzajom schorzeń, na które cierpieli w nich przebywający. We wszystkich jednak warunki były podobne. Ludzie leżeli po 5-6 w jednym łóżku, na siennikach splecionych z papieru. Lekarstw nie było prawie żadnych, chorzy dostawali drastycznie obniżone porcje żywnościowe. Większość cierpiała na biegunkę, ale nie mając siły wstać załatwiali się pod siebie. Przez całą dobę słychać było jęki i krzyki. Nie było więc niemal żadnej opieki medyczno-sanitarnej. Izba chorych była po prostu miejscem działania doboru naturalnego. Znaczna część w niej przebywających umierała na skutek głodu, brudu i epidemii[3].

We wszystkich obozach było zaledwie 200 lekarzy SS, a i tak zajmowali się przede wszystkim podpisywaniem aktów zgonów, nadzorowaniem wymierzania kar czy egzekucji oraz prowadzeniem selekcji wśród więźniów. Trzeba też zaznaczyć, że znaczną część personelu medycznego stanowili ludzie młodzi, jeszcze bez dyplomów i z niepełnymi studiami. W obozach mieli doskonalić swe umiejętności na więźniach metodą prób i błędów, nie ponosząc za swe decyzje ani działania żadnej odpowiedzialności[4]. Pierwsze pytanie, jakie się nasuwa, to jak takie postępowanie ma się do przysięgi Hipokratesa? Lekarz obozowy w Oświęcimiu Klein Fritz twierdził, że zadaniem lekarza jest usuwanie skalpelem zropiałego wyrostka robaczkowego, aby ratować życie człowieka, a on usuwa Żydów, którzy byli właśnie takimi zropiałymi wyrostkami robaczkowymi w ciele Europy[5].

Od 1941 r. w obozach wypróbowywano nową metodę uśmiercania więźniów przy pomocy dożylnego lub dosercowego zastrzyku. Początkowo wstrzykiwano dożylnie wodór (ofiara była w pełni przytomna i umierała przez 20 min.), stosowano też wodę utlenioną, benzynę czy evipan. Później używano fenolu aplikowanego bezpośrednio do serca[6]. Było to na porządku dziennym we wszystkich obozach. W ten sposób, w tzw. pokojach zabiegowych zabijano chorych, u których zakładano, że nie będą już zdolni do pracy, więźniów politycznych przekazanych do likwidacji oraz dzieci, traktowane jako uciążliwa i bezwartościowa siła robocza[7]. Z czasem metoda ta znalazła zastosowanie wobec wszystkich, których lekarze SS chcieli się po prostu pozbyć[8]. Unieruchomionej ofierze wkłuwano w pierś długą igłę i wstrzykiwano śmiertelną dawkę roztworu. Jeśli zastrzyk wykonany był prawidłowo, to śmierć następowała po upływie ok. pół minuty, ale często wkłuwano się nie trafiając bezpośrednio w serce, wlewając żrący płyn np. do płuc czy osierdzia, co powodowało długą i bolesną agonię. Zabiegom tym poddawano również dzieci[9]. Zastrzyki stosowano także w celu uzyskania narządów do badań nad różnego rodzaju schorzeniami. Wybierano np. więźniów z wirusowym zapaleniem wątroby, schorzeniami rozwojowymi itp. Przeprowadzano z nimi szczegółowy wywiad i mordowano. Następnie pobierano chory narząd lub szkielet, często  odcinano samą głowę czy inne części ciała, które następnie preparowano i konserwowano w specjalnych płynach[10]. Uśmiercano ludzi także zupełnie zdrowych, z zadbaną cerą oraz tych, którzy posiadali tatuaże. Czyniono to dla uzyskania skóry, którą zdejmowano ze zmarłych od klatki piersiowej do pleców. Preparowano ją, suszono, a następnie wykorzystywano do wykonania, przeważnie na prywatne zamówienie, różnego rodzaju przedmiotów. Zainteresowani, wśród których znajdowali się oficerowie SS, lekarze, ale także osoby prywatne, dostarczali wzorów według których robiono siodła, spodnie, rękawiczki, torby, pantofle czy oprawy na książki[11].

Zabiegi chirurgiczne wykonywali przede wszystkim studenci medycyny lub lekarze posiadający dopiero dwuletnią praktykę. Dr Heinz Thilo dla nabycia wprawy operował wszystkich więźniów z przepukliną, a następnie większość posyłał do komór gazowych. Dr Edmund König z kolei doskonalił swoje umiejętności chirurgiczne, zwłaszcza amputacje. Dokonywał więc odjęcia różnych części ciała z najbardziej nawet błahych  powodów, a następnie wysyłał swoje ofiary na śmierć[12]. Zabiegów dokonywano często na ludziach zupełnie zdrowych, na dodatek bez każdorazowej sterylizacji narzędzi. Operowano żołądek, pęcherzyk żółciowy, śledzionę, szyję. Wielu więźniów umierało na stole inni, po źle wykonanym zabiegu cierpieli po wybudzeniu i umierali niedługo potem[13].

Najszersze badania prowadzono nad masową sterylizacją.  Zabiegi te prowadzono od końca 1942 r. Początkowo ich ofiarami byli więźniowie i więźniarki w wieku od 13  do 35 lat. Wypróbowywano kilka metod sterylizacji. Jeśli chodzi o mężczyzn, to pierwszą było naświetlanie promieniami rentgenowskimi w różnych dawkach, przez czas od 5 do 15 min. U osób, którym podano niewielkie dawki promieniowania występowały przeważnie objawy lekkich oparzeń I stopnia. U tych jednak, których poddano masywnemu napromieniowaniu występowały silne oparzenia, powodujące otwarte głębokie i trudno gojące się rany. W każdym przypadku ofiary musiały wrócić do pracy, a tych którzy nie byli w stanie odsyłano do komór gazowych[14]. Kolejną metodą była kastracja chirurgiczna. Młodych ludzi, również tych po wcześniejszym naświetlaniu, grupowano w bloku i zabieg przeprowadzano seryjnie. Znieczulano tylko dolną połowę ciała więc ofiara była w pełni świadoma i musiała śledzić przebieg operacji. Ta, przeważnie przeprowadzana niedbale często kończyła się przewlekłymi i bolesnymi powikłaniami oraz trwałym kalectwem lub śmiercią[15].  W przypadku kobiet stosowano napromieniowanie poprzez dwie elektrody, z których jedną umieszczano na pośladkach, a drugą na brzuchu. Oczywiście dawki promieni były wielokrotnie przewyższające normę, to też działania te kończyły się poparzeniami, silnymi bólami, zapaleniem otrzewnej oraz wymiotami[16]. Operacji dokonywano przez cięcie brzuszne, otwarcie jamy otrzewnowej i usunięcie jajowodu. Kobiety przywiązane były do stołu ustawionego pod kątem 30°, wezgłowiem w dół. Znieczulona była tylko dolna część ciała, a pacjentki były w pełni świadome tego co się dzieje. Całość trwała ok. 10 minut. Operacja wykonywana była niedbale, bez odpowiednich narzędzi ani bez mycia i wyjałowienia tych, którymi się posługiwano. Krótko po zabiegu źle zszyte rany często się otwierały powodując ciężkie zakażenia. Nie było morfiny, lekarstw ani w ogóle niemal żadnej opieki, a lekarz przeprowadzający operację więcej się nie pojawiał na sali. Duża część kobiet w ciągu kilku dni umierała, krzycząc w strasznych cierpieniach[17]. Dokonywano także sterylizacji przez wstrzyknięcie substancji żrącej, przeważnie formaliny lub azotanu srebra. Wywoływały one wielomiesięczne bóle, uczucie palenia i darcia w brzuchu, wymioty i obfite krwotoczne wydzieliny[18]. Z czasem podobnym zabiegom poddawano także dzieci. Najmłodsze miały zaledwie 8 lat. Zdarzało się, że dziecku nie zaszywano rany aby eksperymentator mógł obserwować zmiany bezpośrednio na operowanych narządach, co oczywiście wiązało się dla ofiary z powolną śmiercią w męczarniach[19].

W ramach zabiegów chirurgicznych przeprowadzano również sztuczne poronienia nawet w ósmym i dziewiątym miesiącu ciąży. Po takim zabiegu matka przeważnie umierała, a noworodki wraz ze zmarłymi wrzucano do pieca krematoryjnego[20]. Czasem pozwalano na donoszenie ciąży, by następnie na oczach matki utopić dziecko, sprawdzając przy tym jego odporność na uduszenie w wodzie, przez co trwało to nawet do 30 min[21]. Do maja 1943 r. w obozach Mauthausen i Auschwitz, ze względu na przeludnienie zabijano wszystkie nowo narodzone dzieci poprzez utopienie w kuble z wodą lub zastrzykiem w serce[22].

Lekarze SS zajmowali się również prowadzeniem doświadczeń dla wojska. Były to np. eksperymenty dotyczące śmierci na dużych wysokościach. Wybierano do nich głównie Polaków, Rosjan i Żydów, w wieku 20-40 lat. Musieli być zupełnie zdrowi i w dobrej kondycji fizycznej. Wyselekcjonowane osoby umieszczano w stalowej komorze, podwieszając je na spadochronie. Pompy próżniowe poprzez odpowiednie podawanie lub odsysanie powietrza, sztucznie przenosiły znajdującego się w środku człowieka na wysokość do 21 kilometrów, a później opuszczały, co powodowało silne skurcze, paraliż, ślepotę, obłęd i śmierć. Nieliczni, którzy przeżyli taki eksperyment ponownie byli mu poddawani[23]. Śmierć następowała na skutek zatorów powietrznych tworzących się przez różnicę ciśnień wewnątrz organizmu i na zewnątrz. Czasem lekarze nie czekając na śmierć przeprowadzali sekcję na żywym jeszcze człowieku aby zobaczyć wpływ, jaki wywierają ekstremalne wysokości na pracujących narządach[24].

Na innej grupie podobnie wyselekcjonowanych osób badano proces śmierci spowodowanej wychłodzeniem organizmu. Ludzi zmuszano do wejścia do kadzi z zimną wodą o wymiarach 2x2x2 metra, do której stale dorzucano kawałki lodu. Temperatura wody wahała się między 2,3 a 12 stopni. Ofiary były nagie lub odziane w kombinezon lotniczy. Podłączano je przewodami do aparatury kontrolującej funkcje życiowe, a termo-sondami umieszczonymi w żołądku i odbycie mierzono temperaturę ciała. Za każdym razem gdy spadała o jeden stopień pobierano krew i cewnikowano mocz, a przez nakłuwanie głowy i kręgosłupa pobierano płyn mózgowo-rdzeniowy. Śmierć następowała po 6-8 godzinach, gdy temperatura ciała spadła do 28-26 stopni[25]. Proces wychładzania badano jeszcze w inny sposób, przez tzw. „suche oziębianie”. W czasie mrozu ofiary kładziono na dworze, przykrywając je jedynie prześcieradłem, które co jakiś czas polewano jeszcze zimną wodą[26].

Badano także wpływ jaki wywiera na ludzki organizm spożywanie morskiej wody. Osoby wytypowane do eksperymentu zmuszano do picia od 1-3 litrów wyłącznie wody morskiej. Najpóźniej po sześciu dniach takiej diety u wszystkich występowały nieodwracalne w skutkach szkody organizmu prowadzące do śmierci[27].

W specjalnie przystosowanych komorach prowadzono doświadczenia na ludziach z gazami trującymi, głównie fosgenem niszczącym płuca oraz neurotoksynami, tabunem i sarinem, w przypadku których śmierć następowała przez uduszenie. Osoby doświadczalne zamykano w specjalnie przystosowanych pomieszczeniach, następnie wpuszczano do nich gaz lub wrzucano fiolki, które po rozbiciu uwalniały trujące opary[28]. Badano też działanie iperytu rozkładającego skórę. Więźniowie musieli wchodzić nago do laboratorium, gdzie smarowano ich płynem. Dziesięć godzin później na całym ciele pojawiały się ciężkie rany oparzeniowe. W niektórych miejscach skóra była całkowicie wypalona, a oparzenia przenosiły się na organy wewnętrzne. Część osób doświadczalnych ślepła. Lekarze każdego dnia sporządzali dokumentację fotograficzną eksperymentu. Po 5-7 dniach ofiary umierały[29].

Na potrzeby wojska prowadzono eksperymenty nad środkami przyspieszającymi proces krzepnięcia krwi w przypadku zranienia. Osobom doświadczalnym zadawano więc rany o różnej głębokości lub otrzymywały one postrzał z bliskiej odległości. Następnie po podaniu leku, ze stoperem w ręku obserwowano proces krwawienia[30].

Obozy służyły jeszcze jednemu celowi – stanowiły laboratorium przemysłu farmaceutycznego. Prowadzono w nich badania bakteriologiczne i epidemiologiczne, polegające na zarażaniu zdrowych więźniów ropowicą, zgorzelą gazową, malarią, rakiem, tyfusem, gruźlicą itd., by następnie obserwować przebieg chorób oraz reakcje na poszczególne leki lub przeprowadzane zabiegi[31]. Bakterie hodowano na tzw. „Menschenboulion”, czyli rosole z człowieka, którego wyrób polegał na ugotowaniu i podaniu jako pożywki dla bakterii ludzkiego mięsa, pobranego z zamordowanych wcześniej więźniów[32]. Zakażenia dokonywano przez nacięcie skóry na ramionach i wprowadzenie do rany bakterii oraz przez dożylne, domięśniowe lub podskórne wstrzyknięcie 2 ml krwi osób chorych[33]. Firmą która nie zawahała się w wykorzystaniu mężczyzn, kobiet i dzieci do prowadzenia badań nad skutecznością leków i szczepionek był np. znany dziś wszystkim Bayer, z pełną świadomością dostarczający specyfików w celu przetestowania ich na ludziach[34]. Zachowały się też dokumenty, w których firma otrzymuje przydział więźniów do doświadczeń i wkrótce później zawiadamia o ich śmierci[35]. Warto zaznaczyć, że nikt odpowiedzialny za zbrodnicze eksperymenty ze strony przemysłu farmaceutycznego nie został po wojnie pociągnięty do odpowiedzialności[36].

Bez wątpienia działania lekarzy obozowych podczas II wojny światowej położyły trwały cień na historii medycyny. Wielu z nich rozpoczynało swoją karierę naukową broniąc prac doktorskich, które powstały w oparciu o opisane wyżej eksperymenty. To przeraża nie tylko ze względu na sposób i tematykę prezentowanych zagadnień, ale również ze względu na fakt, że uczelnie dopuszczały do powstawania takich rozpraw, a później oceniały je bardzo wysoko[37]. Oczywiście nie można osądzać wszystkich przez pryzmat patologii, która ogarnęła III Rzeszę, jednak bierność całego środowiska medycznego, czyni je współodpowiedzialnym za zaistnienie tej patologii. Wstrząsające jest także to, że wszystko działo się na oczach świata, przede wszystkim aliantów, którzy wiedzieli o przeznaczeniu obozów koncentracyjnych, ale zbyt długo pozostawali głusi na docierające z różnych źródeł sygnały o makabrycznych zbrodniach tam popełnianych[38]. Trzeba także zaznaczyć, że proces lekarzy w Norymberdze nie zakończył się skazaniem wszystkich winnych. Nieliczne ofiary eksperymentów medycznych, którym udało się przeżyć nigdy nie odzyskały dawnej sprawności. Do końca życia zmagały się z bólem i dolegliwościami będącymi następstwem pobytu w obozie, nie mówiąc już o zdruzgotanej psychice. Oprawcy natomiast, w dużej części zdążyli zniknąć w odpowiednim czasie, inni zostali uniewinnieni lub otrzymali niskie kary, co wkrótce po wojnie pozwoliło im na nowo otworzyć praktyki lekarskie[39]. Tak było np. ze znanym chyba wszystkim Josefem Mengele, który do końca lat `70 żył w dostatku i spokoju, nie niepokojony przez nikogo w Paragwaju[40].

Podobne przykłady opieszałości w ściganiu zbrodniarzy wojennych po 1945 r. można by mnożyć, ale jest to temat na odrębną publikację. Osobnym tematem jest także postawa koncernów farmaceutycznych, które w ogóle nie poniosły odpowiedzialności za udział w zbrodniczych praktykach, a to właśnie na ich wynikach krótko po wojnie rozpoczęły zbijanie gigantycznego kapitału.

 

Lekarze, którzy uniknęli odpowiedzialności za zbrodnicze eksperymenty medyczne[41]:

–       Benno Adolph, lekarz obozowy w Auschwitz, Flossenbürg, Buchenwaldzie, Bergen-belsen, Neuengamme, w 1953 r. przeprowadza się do NRD, a od 1958 r. pracuje w różnych klinikach na Zachodzie;

–       Karl Babor, brał udział w eksperymentach w Dachau, jako lekarz wyjeżdża do Etiopii;

–       Otto Blaschke, lekarz obozowy Auschwitz, Flossenbürg, Ravensbrück, Mauthausen, otwiera praktykę lekarską w Ludwigsburgu;

–       Ludwig Blies, lekarz obozowy w Buchenwaldzie, otwiera praktykę lekarską w Offenbach;

–       Karl Böhmichen, lekarz obozowy w Neuengamme, Mauthausen, Flossenbürg, zostaje ordynatorem w sanatorium kardiologicznym w okręgu Büdingen;

–       Rudolf Brachtel, oddział eksperymentów z malarią w Dachau, otwiera praktykę lekarską w okręgu Gießen;

–       Gerhard Ehrlich, lekarz obozowy Flossenbürg, znika w NRD;

–       Hans Kurt Eisele, skazany na śmierć w 1952 r. wychodzi na wolność i otwiera praktykę w Monachium;

–       Hermann Kiesewetter, prowadził eksperymenty w Dachau i Mauthausen, po 1945 r. zamieszkał w Berlinie Wschodnim;

–       Heinrich Plaza, lekarz obozowy w Buchenwaldzie, Natzweiler i Auschwitz, otwiera praktykę w okręgu Altötting;

–       Sigbert Ramsauer, lekarz obozowy w Mauthausen i Dachau, pracuje później jako lekarz w Klagenfurcie;

–       Heinrich Rindfleisch, lekarz obozowy Sachsenhausen i Lublin, zostaje ordynatorem oddziału chirurgicznego szpitala Joannitów w Rheinhausen;

–       Hugo Schmick,  lekarz obozowy Sachsenhausen, otwiera prywatną klinikę w Bawarii;

–       Heinrich Schmidt, lekarz obozowy w GroßRosen, osiedla się w dolnej Saksonii;

–       Gustaw Ortman, Sachsenhausen, Dachau, osiada w Lehr w Szwarcwaldzie;

–       Erich Wagner, Buchenwald, otwiera praktykę w Lehr w Szwarcwaldzie;

–       Robert Neumann, Buchenwald i Auschwitz, zostaje pracownikiem naukowym zakładu farmaceutycznego Stada w Tybindzie;

–       Emil Schmitz, Sachsenhausen, zostaje pracownikiem naukowym zakładów farmaceutycznych Boehringer;

Po 1945 r. prywatne praktyki spokojnie prowadzili także: Eduard Klug (Sachsenhausen), Richard Kreibich (Sachsenhausen), Richard Krieger (Sachsenhausen, Mauthausen, Natzweiler)  , Helmut Müllmerstaedt (Dachau), Julius Muthig (Dachau, Sachsenhausen).

 

Bibliografia:

Clavi Fabrizio, Pakt z diabłem, Warszawa 2008;
Klee Ernst, Auschwitz medycyna III Rzeszy i jej ofiary, Kraków 2005;
Mikulski Jan, Medycyna hitlerowska w służbie III Rzeszy, Warszawa 1981;
Sterkowicz Stanisław, Zbrodnicze eksperymenty medyczne w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy, Warszawa 1981;
Ternon Yves, Helman Socrate, Historia medycyny SS czyli mit rasizmu biologicznego, Warszawa 1973;

 


[1] Stanisław Sterkowicz, Zbrodnicze eksperymenty medyczne w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy, Warszawa 1981, s. 8.

[2] Ibidem, s. 7.

[3] Ernst Klee, Auschwitz medycyna III Rzeszy i jej ofiary, Kraków 2005 , s. 22-23 i 386.

[4] Yves Ternon, Socrate Helman, Historia medycyny SS czyli mit rasizmu biologicznego, Warszawa 1973, s. 83-85.

[5] Ibidem, s. 146.

[6] E. Klee, op.cit., s. 19-20.

[7] Ibidem, s. 20.

[8] Y. Ternon, S. Helman, op.cit.  s. 107.

[9] Ibidem, s. 124.

[10]E. Klee, op.cit., s. 34.

[11] Ibidem, s. 38-39.

[12] Y. Ternon, S. Helman, op.cit.  s. 146.

[13] Ibidem, s. 11.

[14] Ibidem, s. 183-184.

[15] Ibidem, s. 185.

[16] Ibidem, s. 187.

[17] Ibidem, s. 188.

[18] Ibidem, s. 209.

[19] Ibidem, s. 191.

[20] Ibidem, s. 147.

[21] Ibidem, s. 110.

[22] E. Klee, op.cit., s. 23.

[23] Ibidem, s. 213-214.

[24] Ibidem, s. 214; Jan Mikulski, Medycyna hitlerowska w służbie III Rzeszy, Warszawa 1981, s. 113.

[25] E. Klee, op.cit.,, s. 224-225.

[26] J. Mikulski, op.cit., s. 115-116.

[27] E. Klee, op.cit., s. 237.

[28] Ibidem, s. 264-265.

[29] Ibidem, s. 352.

[30] J. Mikulski, op.cit., s. 118.

[31] E. Klee, op.cit., s. 112-116; 142; 147; 162-166; 353-354.

[32] Ibidem, s. 189.

[33] J. Mikulski, op.cit., s. 96.

[34] Ibidem, s. 98.

[35] Y. Ternon, S. Helman, op.cit. s. 208.

[36] E. Klee, op.cit., s. 328.

[37] Ibidem, s. 37, 39, 392.

[38] Fabrizio Clavi, Pakt z diabłem, Warszawa 2008, s. 58.

[39] E. Klee, op.cit., s. 43.

[40] F.Clavi, op.cit., s. 269.

[41] Za E. Klee, op.cit., s. 43-44.