Dwie twarze Hamleta – Iwan Turgieniew

„Dwie twarze Hamleta. Porównanie analizy Zbigniewa Herberta i Iwana Turgieniewa.”

Ciężko znaleźć w całej historii literatury postać tak podatną na skrajne interpretacje i tak ludzką w swoich słabościach jak Hamlet.  Z księciem z Elsinoru mierzyli się tacy wielcy jak: Hugo, Nietzsche, Freud, Lacan, Lewis, Asimov, Joyce, Goethe, żeby wymienić tylko nielicznych. Wśród nich zjawili się także Zbigniew Herbert i Iwan Turgieniew. Tworzyli w innych epokach, inne przyświecały im cele, ale po równi frapowała postać melancholijnego, odzianego w pończochy i powłóczyste szaty regenta duńskiego. Przyjrzyjmy się im obu i postarajmy zrozumieć jak rodzi się odmienna interpretacja tych samych czynów tej samej postaci.

Jest rok 1857, marzec który Iwan Turgieniew wraz z Dostojewskim spędza we Francji musiał sprzyjać refleksji bo właśnie wtedy rodzi się pomysł na krystalizację poglądów, genezą sięgających Wiosny Ludów. To w Dijon, rosyjski powieściopisarz rozpoczyna pracę nad słynnym esejem „Hamlet i Don Kichot”, kończy go jednak dopiero w 1860 roku w Petersburgu i niejako z rozmachu natychmiast publikuje w „Sowriemienniku”, (z którego na znak sprzeciwu odejdzie w tym samym roku).  Z Szekspirem Turgieniew był związany już od czasów studenckich, w których podejmował pierwsze próby tłumaczenia dramatów wielkiego Anglika. Jego wcześniejsze opowiadanie – Hamlet powiatu szczygrowskiego, pod wieloma względami odnosi się do szekspirowskich antynomii charakterologicznych.

Skupmy się jednak na samej postaci księcia, i postarajmy zrozumieć specyficzne podejście, jakie zastosował Turgieniew dla jej opisu. Już na samym początku jasno określona zostaje pozycja, z której spogląda autor. Hamlet i Don Kichot są dwoma skrajnymi przykładami, są jak „dwa krańce osi wobec których obraca się natura ludzka[1]”. W nich właśnie ucieleśnia się odwieczna konieczność opowiedzenia się za ideą, którą Turgieniew uważa za coś przypisanego naszej kondycji i od czego nie sposób się uchylić. Czy to świadomie czy nie, wszyscy ludzie żyją zgodnie ze swoją zasadą – pisze autor Szlacheckiego gniazda. W jednych z nas przeważa siła dośrodkowa, nieodparta pokusa autoanalizy (albo jak nazwie to Jan Trochimiak) – atrofii woli, w innych silniejsze jest ciążenie ku drugiemu człowiekowi, albo wyższej instancji. Naturalnie ani jedna ani druga postawa prawie nigdzie nie objawia się w sposób skrajny, niemiej jednak istnieje.

Zanim przejdziemy do analizy charakterologicznej Hamleta nie sposób nie wspomnieć o panujących ówcześnie realiach politycznych i ideologicznych. Obie te skrajne postawy są przyczynkiem do czegoś znacznie głębszego, w nich właśnie zdaniem Turgieniewa najpełniej objawia się konflikt pokoleniowo-mentalny, rozgrywający się w XIX wiecznej Rosji. Do tego jednak przyjdzie wrócić za chwilę, przypatrzmy się najpierw księciu oczyma rosyjskiego pisarza, co dostrzega w tragicznym duńskim regencie, czy unika pokusy łatwej interpretacji?

Od pierwszych akapitów przypisanych Hamletowi słowa Turgieniewa są ostre. Jawi się on nie tylko, jako egoista, ale także człowiek pozbawiony wiary. Wierzyć można tylko w to, co nas przekracza, zatem nawet w siebie Hamlet wierzyć nie może – tak pusta jest to droga. Jednak spośród wszystkich rzeczy na świecie tylko na nim samym Hamletowi zależy, tylko w sobie dusza jego doznaje chwilowego ukojenia. Tak głęboko sięga dekonstrukcja, której dokonuje książę, że gardząc sobą, siebie tylko się chwyta. „Wciąż się obserwując, wiecznie spoglądając w swe wnętrze, zna w najdrobniejszych szczegółach wszystkie swoje wady, gardzi nimi, pogardza samym sobą, a jednocześnie, można powiedzieć, żyje, karmi się tą pogardą. Nie wierzy w siebie – a jest wyniosły[2]”. Hamlet nie jest jednak postacią, która budzi śmieszność swoim niezdecydowaniem, wręcz przeciwnie, poza szaleńca, która przyjmuje, jest przebraniem, przywdzianym przez osobę świadomą gry, którą prowadzi. W tym właśnie tkwi siła księcia – jest to siła wypływająca z samego wnętrza gorzkiej prawdy o własnej istocie i świecie, przed którą uciec można tylko w ironię.

Mimo wszystko nie można powiedziec, że Turgieniew widzi w Hamlecie jedynie cechy godne napiętnowania, on także, podobnie jak Herbert dostrzega ciężar dramatu, jego wagę i doniosłość. „Powierzchowność Hamleta (…) jest urzekająca. (…) wszystko w nim się podoba, wszystko zachwyca. Każdemu schlebia zasłynąć jako Hamlet, nikt nie chciałby zasłużyć miana Don Kichota[3]”. Hipnotyczna fatalność księcia jest jednocześnie tym, co sprawia, że zamykają się przed nim pewne przejścia. Powaga sytuacji każe patrzeć na niego z dystansu, to jest brzemię, które książę dźwiga. „Nikomu nawet by do głowy nie przyszło śmiać się z Hamleta. I to jest dla niego wyrokiem: polubić go prawie niepodobna[4]”. Odnajdujemy w sobie cechy wspólne z Hamletem, współczujemy mu, ale nie sposób go lubić, ponieważ Hamlet zamknięty jest w kryształowej klatce, którą sam zbudował i której nie pozwala przekraczać. Znamienny jest sposób, w który postrzega Hamleta Poloniusz – według Turgieniewa ucieleśniający lud jako taki oraz jego postawy wobec postaci hamletyzujących. Dla niego książę jest istotą, która na respekt zasługuje jedynie przez wzgląd na pełnioną funkcję, gdyby nie one gardziłby jego patologiczną niekonsekwencją oraz niemożnością przekucia myśli w czyn. W tym miejscu przejawia się bardzo słuszna intuicja Turgieniewa – są pewne postawy, które od śmieszności ratuje tylko skala, w której się przejawiają. „Hamleci nic nie dają masą – konstatuje autor Poezji prozą – nigdzie nie mogą ich poprowadzić, dlatego, że sami nigdzie nie zmierzają[5]”. Przebija się przez te słowa ukryty zarzut wobec bierności rosyjskiej inteligencji szlacheckiej i jednocześnie kryje się w nich jakieś wielkie niezrozumienie dramatu Hamleta. Nie każdy musi ku czemuś zmierzać, nie są miarą naszego człowieczeństwa ani akty ani użyteczność. Wobec tego stanowczo wystąpi Herbert. Turgieniew jednak nie poprzestaje w krytyce głównego bohatera dramatu. Hamleci niczego nie wynajdują i niczego po sobie nie pozostawiają, poza piętnem własnej osobowości.  Ich bezproduktywność objawia się w niezdolności do kochania, – kto nie kocha, umiera bezpowrotnie. Obdziera zatem Turgieniew Hamleta nawet z miłości do Ofelii, jak gdyby zapominając o słowach, które kierował do niej na początku dramatu Laertes:

„ Być może, iż on cię teraz kocha,

Że czystość jego chęci jest bez plamy;

Ale zważywszy jego stopień, pomnij,

Że jego wola nie jest jego własną.

On sam jest rodu swego niewolnikiem[6]”.

Przestraszony jak gdyby Turgieniew obrazem Hamleta, który wyłania się z jego eseju, bardzo szybko dodaje, że jest i w księciu pewna wielkość, a nawet prawość. Jawi się nam zatem książę (i tutaj najbardziej zbliżają się do tej samej wykładni rosyjski pisarz i polski poeta) jako ucieleśnienie aktu absolutnej negacji, której ostrze wymierzone jest w fizyczne i metafizyczne zło. Wątpi Hamlet o istnieniu dobra, ale doświadcza realności zła i z nim całą swoją istotą postanawia się potykać. A więc po śmierci ojca, prawda została bezpowrotnie zatruta i od tej pory walczy się o jej szczerość atakując ją – jako prawdę fałszywą. Wyraża się zatem Hamlet w postawie apofatycznej, jego siła przejawia się w epickiej dekonstrukcji. „Sceptycyzm Hamleta, nie wierząc w aktualne, rzecz można, urzeczywistnienie prawdy zaciekle nienawidzi fałszu i tym samym staje się jednym z głównych szermierzy tej prawdy, w którą nie może w pełni uwierzyć[7]”. Pytanie wobec tego brzmi: „jak utrzymać tę siłę w ryzach, jak pokazać jej, gdzie dokładnie powinna się zatrzymać”?

Oto w toku narracji rodzi się klarowny obraz, z jednej strony samoświadomi, ale bierni hamleci, z drugiej poruszający, na wpół szaleni idealiści – don kiszoci. Chyba nigdzie indziej Turgieniew w tak wyraźny sposób nie szkicuje swojej filozofii. Historia świata to historia dialektyczna, „całe życie nie jest niczym innym, jak wiecznym pojednaniem i wieczną walką dwóch bezustannie oddzielanych i dążących do jedności zasad[8]”. Nie sposób nie dostrzec przebijającego się w tych słowach echa heglizmu, wyniesionego być może ze studiów w Berlinie, przebrzmiewa w nich także nietzscheańska antynomia Apollina i Dionizosa, ale ciężko powiedzieć, czy Turgieniew miał z nią kontakt – Narodziny tragedii były wtedy dziełem dosyć świeżym. Jest przeto książę apoteozą siły dośrodkowej, skierowanej ku sobie samej jako centrum wszechświata. Gdzieś obok działają władze odśrodkowe, celem istnienia uznając innego. „Te dwie siły bezwładu i ruch, konserwatyzmu i postępu, są fundamentalnymi siłami we wszystkim co istnieje[9]”. Otrzymujemy zatem klucz do interpretacji turgieniewowskiej wizji Hamleta – egoizm, świadomość, ironia, wielki smutek i żarliwa negacja. Hamlet jest obrazem wielkości Szekspira i wyrazem tego wszystkiego, co Turgieniew określił mianem „ducha północy”. Autor potrafił oddzielić swoje dzieło od własnej osoby i mimo podobieństw stanąć na pozycji bezstronnej – w tym akcie objawia się uniwersalizm sztuki. Choć w synu zabitego króla analiza osiąga stopień tragizmu istnieje pewna zasługa, której nie sposób mu odmówić. Hamleci, choć sami nie potrafią tworzyć, „kształtują oni i rozwijają ludzi podobnych do Horatia, ludzi, którzy przyjąwszy od nich zalążki myśli, zapładniają je w swych sercach a następnie roznoszą po całym świecie[10]”. W pochwale swego przyjaciela Hamlet chwali człowieka jako takiego, umierając spogląda w przyszłość, ale czy ocala swoją wielkość?

Po szkicu dotyczącym samej postaci dramatu i jej recepcji w oczach Turgieniewa zastanówmy się nad tym, jakie ukryte przesłania kierowały autorem Nowizny. Wspomniana została epoka w której powstał esej i piętno jakie na nim odcisnęła. Choć z pozoru rzecz wydaje się przyczynkiem do interpretacji pewnych postaci literackich, pracą z zakresu filozofii literatury, historii idei, w rzeczywistości stanowi wyraz poglądów politycznych i społecznych, które maskuje Turgieniew pod postaciami księcia i błędnego rycerza.

Tragiczny konflikt autorefleksji i zdolności do działania jest reminiscencją wspomnianych doświadczeń Mikołajewskiej inteligencji, czyli tak zwanych „ludzi zbędnych”, objawiły się one w twórczości m.in. Lermontowa, Hercena, Niekrasowa, czy Dostojewskiego – ale nikt nie poświęcił im tyle uwagi co autor Poezji prozą. W bolesny sposób wszyscy oni dowiedzieli się, że istnieje taki poziom wiedzy, który nie wyzwala, ale nakłada na wole kajdany ciągłych wahań i odpowiedzialności za niemożliwe do przewidzenia konsekwencje czynów. Turgieniew nie jest jedynym, który prawie w tym samym czasie podejmuje podobny problem, w sposób dobitny czyni to również Iwan Gonczarow, który rok przed ukazaniem się eseju publikuje słynną powieść pt. Obłomow opowiadającą o losach pogrążonego w apatii szlachcica. Podobnie jak Hamlet jest on inteligentny i podobnie jak książę niezdolny do czynu. Nawet miłość Olgi do Obłomowa, która może go wyciągnąć z marazmu nie przynosi skutku, ponieważ właściciel ziemski z lenistwa wychodzi za spolegliwą gosposie. Ukute w ten sposób pojęcie obłomowszczyzny pokrywa się tematycznie z charakterystyką Hamleta, głównie poprzez podobieństwa w aspekcie negatywnych cech bohatera powieści i dramatu. Nie jest jednak tak, że na bazie turgieniewowskiej wizji liberalizmu, który ówcześnie utożsamiany był z postawą wstrzymującą się od zajmowania stanowisk, nie próbowano zbudować programu pozytywnego. Świadomie do tej wizji nawiązywał Izaak Berlin[11]. Jak pisze Andrzej Walicki wspólnym źródłem tych postaw było „romantyczne odkrycie zdolności empatii, czyli rozumienia od wewnątrz różnorodnych, wzajemnie niewspółmiernych systemów wartości. Sami romantycy zdawali sobie sprawę, że jest to zdolność niebezpieczna, rozwijająca się kosztem osłabienia instynktów służących życiu”. Tak czy inaczej oferowała ona rozumienie racji sprzecznych, gardziła indyferentyzmem etycznym. Choć nie była trwałym fundamentem, otwierała oczy na nieredukowalny pluralizm tego świata.

Turgieniewowska percepcja Hamleta zakorzeniona była także w niemieckim sposobie badawczym, reprezentowanym przez Ludwiga Boerne, czy choćby samego Goethego (do czego nawiązywał Herbert).  Zatem jest to model ugruntowany w wieloletnim dyskursie, widzący w księciu przejaw ducha niemieckości, którego rosyjski pisarz nazwie duchem Północy. Ale i na wschodzie podobne postawy znajdują odpowiedniki, Andrzej Semczuk w swojej biografii Turgieniewa napisze: „Hamlet to intelektualista, subtelny znawca kultury, człowiek upodabniający się do pokolenia Stankiewicza i młodego Bielińskiego z jego cierpiętniczą koncepcją egzystencji[12]”. Jest to w takim razie postać, która bodaj najlepiej unaocznia strukturalny antagonizm między „inteligencją szlachecką i jej kulturą duchową a pokoleniem radykalnych raznoczyńców[13]”, głównie frakcji narodnickich oraz Ziemi i Woli a także rewolucyjno demokratycznego obozu Czernyszewskiego[14].

Jest to tedy wizja zaskakująca rozmachem, siłą odniesienia do sytuacji obecnej, która nie traci na aktualności tylko wtedy, kiedy jest wielka i prawdziwa. Także dzisiaj czyta się ten esej z nieukrywaną przyjemnością widząc podobne mechanizmy, nadal powszechne, choć nie tak ostre i nie tak tragiczne. Nie sposób jednak powstrzymać się od podskórnego przekonania, że poprzez odniesienie do pewnych uniwersalnych postaw zatraca się integralny obraz postaci księcia z północy. Herbert z cała mocą wystąpi przeciwko takiemu instrumentalnemu, choć wnikliwemu potraktowaniu Hamleta, oferując własną, osobistą i egzystencjalna analizę. Przyjrzyjmy się jej z bliska.

„Ukryci za kolumną słyszą stłumione westchnienia i pomieszane słowa. Widzą przesuwającą się chwiejnym krokiem postać księcia, który wlecze za sobą z wysiłkiem cień. Widzą także czarny płaszcz zsuwający się z ramion. Biada tym, którzy nie widzą nic więcej, którym płaszcz i cień przysłoniły człowieka[15]”. Tak, niejako z przestrogą do wszystkich chcących się zmierzyć z postacią Hamleta pisze Zbigniew Herbert. Niejednokrotnie mówi się o księciu duńskim, jako o synonimie autoanalizy tak głębokiej jak rana, nie chcąca się zabliźnić. Przypisuje mu się czarującą niemoc, która uwodzi swoją fatalnością, hipnotyzuje jak pusty horyzont albo spokojna tafla wody – to wszystko przecież robił Turgieniew – jednocześnie ginie w Hamlecie ten pierwiastek tragedii, który objawia się jedynie w oczach przez nią doświadczonego. Odbierając księciu twarz, i przypisując mu oblicze tych wszystkich, którzy zmagają się z zatrutym ostrzem melancholii, obdziera się dramat z jego pojedynczej fatalności. Fatalności objawiającej się nie zawsze i nie każdemu, ale skupionej właśnie w tym a nie innym. O ile Elsinor, miejsce, przez które przedziera się „północnozachodni wiatr szaleństwa” znaczy – wszędzie, o tyle Hamlet nie znaczy – ktokolwiek.

W tym właśnie miejscu upatrywałbym różnicy w spojrzeniu na to samo zagadnienie u Herberta i Turgieniewa. Obaj, choć opisują podobne robią to zupełnie inaczej. Herbert przywraca księciu „krew, żółć i wielkość”, Turgieniew natomiast wplata go jako uniwersalny symbol człowieka biernego, niezdolnego do miłości a w konsekwencji „zbędnego” – w antynomię, w której po drugiej stronie lśni puklerz „Rycerza Smętnego Oblicza” – Don Kichota. Jakie były powody takiej a nie innej metody Turgieniewa już wiemy, teraz przyjrzyjmy się bohaterowi Szekspira oczyma Herberta, tak, abyśmy mogli skonfrontować tę wizję jeszcze wyraźniej z interpretacją autora Ojców i dzieci

Jest to pierwsza część artykułu pod tytułem „Dwie twarze Hamleta. Porównanie analizy Zbigniewa Herberta i Iwana Turgieniewa.” >Część druga<

 


[1] I. Turgieniew, Hamlet i Don Kichot [w:] Przegląd Polityczny, nr 60 (2003), tłum. M. Bohun, s. 3. (dalej HDK)

[2] HDK, s. 4.

[3] Ibid., s. 5.

[4] Ibid.

[5] Ibid., s. 6.

[6] W. Szekspir, Hamlet, brak podanego tłumacza, Warszawa 2005, s. 26.

[7] HDK, s. 7.

[8] Ibid., s. 8.

[9] Ibid.

[10] Ibid., s. 10.

[11] A. Walicki, Dwa portrety [w:] Przegląd Polityczny, nr 60 (2003), s. 13.

[12] A. Semczuk, Iwan Turgieniew, Warszawa 1988, s. 158

[13] Ibid., s. 159.

[14] J. Trochimiak, Turgieniew, Lublin 1985, s. 29.

[15] Z. Herbert, Mistrz z Delft, Warszawa 2008, s. 9. (dalej MD)

Dobry dzień na szmacenie humanistów

Od lat obserwujemy tendencję, w ramach której prestiż wyższego wykształcenia humanistycznego stacza się po bardzo stromej równi pochyłej. Właściwie docieramy powoli do etapu wstydu, wynikającego z poświęcenia młodości na rozwój zainteresowań wiążących się z funkcjonowaniem człowieka. Zarzuca się nam oderwanie od potocznie rozumianej praktyki, codzienności, a także bezsilność, nijakość i ogólną bezużyteczność.

Na proces ten duży wpływ ma rynek zgłaszający hurtowe zapotrzebowanie na pracowników wyedukowanych w duchu kierunków technicznych, czyli mówiąc dosadniej chodzi tu o przeniesienie procesu produkcji o klasę społeczną wyżej. W zestawieniu z coraz liczniejszą, nową grupą robotników wytwarzającą dobra gwarantujące mechaniczny rozwój ludzkości, dbający o tożsamość, moralność, dumający nad sensem, poprawnością języka itp. humaniści wydają się być kompletnie bezproduktywni. Inna sprawa, że ogólny dostęp do edukacji, połączony z presją ukończenia studiów i promowaniem kierunków użytecznych, doprowadził do sytuacji, w której dziedziny spoza głównego nurtu zasypywane są przez lawiny odrzutków.

Problem ten wynika z obecnego schematu funkcjonowania uniwersytetów. Mianowicie, intensywne promowanie kierunków technicznych burzy proporcję i rości sobie prawo do wszystkich bystrzejszych umysłów. W związku z tym oraz koniecznością zachowania opłacalności, na studia (przykładowo) humanistyczne decyduje się grupa nieprzekabaconych pasjonatów oraz rzesza przypadkowych ludzi chcących po prostu zobaczyć własne nazwisko na jakimkolwiek dyplomie. Wykładowcy nie chcą dokonać selekcji, gdyż istnieje konieczność przepuszczenia określonej liczby studentów. Uczelnie produkują w ten sposób kiepsko wykształcone, bezużyteczne w swojej dziedzinie masy, które po pięcioletnim zawieszeniu wracają dokładnie do punktu wyjścia z dnia ukończenia szkoły średniej.

Absolwenci ci zajmują następnie dolne miejsca w hierarchii wspomnianej nowej klasy robotniczo-usługowej (produkującej zysk korporacji), mając świadomość o startowym nieprzygotowaniu. Świadomość rozszerza się z kolei na całą grupę stanowiąc argument za określonymi kierunkami i zamykając tym samym koło. Zjawisko to ma dalej idące konsekwencje. Z kreowanego kultu użyteczności wypadają potrzeby rozwoju światopoglądu, myśli oraz wewnętrznego samokształcenia. Startowe ubranżowienie jednostek niekorzystnie kształtuje jednolitą masę społeczną o określonych potrzebach. Obserwujemy zatem proces formowania obywatela jako pracownika i konsumenta tej samej dziedziny, a co za tym idzie w szerszym ujęciu doskonałego zespolenia produkcji z rynkiem zbytu, poprzez intensywny wpływ na ten drugi aspekt.

Wysoko rozwinięte, świadome społeczeństwo potrzebuje pożywienia zarówno dla ciała, jak i dla ducha. Kluczowa jest równowaga między ja, a świat. Promowanie jednego elementu przy jednoczesnym dyskredytowaniu drugiego ogranicza perspektywę. Nie zapominajmy jaką rolę pełnią tu humaniści. Rozwój człowieka polega również na kształtowaniu wrażliwości, umiejętności stosowania rożnych schematów myślowych, a także analizowaniu dorobku kulturowego. Daje to podstawę technologii, mającej służyć rozszerzeniu ludzkich możliwości.

Często słyszę pytanie, co stanie się, gdy komputery zaczną rozumować w sposób zbliżony do ludzi. Zastanówmy się też, co stanie się, gdy ludzie będą „myśleć” jak komputery.

Myślenie o Tischnerze: Spotkać drugiego

Spotkanie w opinii Józefa Tischnera jest podstawową kategorią filozoficzną. Jego treść opiera się na kontekście zdarzeń z życia człowieka, nic więc dziwnego, że od wieków kwestia ta cieszy się zainteresowaniem zarówno literatury, jak i filozofii. O losach człowieka z rozmachem pisał choćby Dostojewski. Jednak dopiero, gdy w pełni uświadomiono sobie fakt, iż ruchami bohaterów rządzi pewna logika zewnętrzna w stosunku do ich woli i rozumu, całość przeszła definitywnie pod władanie filozofii. Tym bardziej, że spotkanie niesie ze sobą pewną dozę obiektywnego doświadczenia świata i Boga, a co za tym idzie, może prowadzić do zagubionego źródła, w którym doświadczenie to ma swój początek. Tischner, opierając się na poglądach Husserla, zwrócił uwagę na dwie sprawy, tzn. obcowanie dwójki ludzi wiąże się z horyzontem doświadczenia, które projektuje możliwości i z horyzontem spotkania czyli możliwego dramatu. Nierozerwalnie towarzyszy też temu fenomen języka. Język spełnia funkcję przedstawiania. „Spotkać drugiego – to znaczy przedstawić siebie drugiemu. Powiedzieć, wprost kim się jest”[1].

 Spotkanie człowieka z rzeczą ma zupełnie inny charakter niż spotkanie na linii człowiek – człowiek. Rzecz nie jest obarczona problemem istnienia i nie wynosi nic ze spotkania. Spotkanie ludzi musi zawierać w sobie obecność prawdy. Wtedy odsłania się pełny sens bycia z drugim. Chodzi tu głównie o zgodność, Tischner formułuje własną zasadę: wiem, że mnie rozumiesz, dlatego istniejemy. Konsekwencją jest wzajemne poszanowanie i zrozumienie. Wypowiadając swoje imię potwierdzamy realność własnego bytu i treść określającą egzystencję, w tym miejscu znajdujemy zwrot wskazujący na „ja aksjologiczne”. Poprzez własne miejsce w przestrzeni sensu, człowiek staje się „Kimś” dla drugiego.

„<Jestem nauczycielem>, <jestem lekarzem>, <jestem studentem> – znaczy za każdym razem: jestem w określonym miejscu przestrzeni sensu, w której obok mojego istnieją również miejsca innych ludzi. Podobnie jak poszczególne słowo ma „swoje miejsce” w całości zadnia, tak i ja „mam miejsce” pośród miejsc innych ludzi. Wiedząc, czym są owe miejsca, ludzie mogą się poznać zanim jeszcze się spotkali. Jesteśmy dla siebie tym, czym nas czynią nasze miejsca w przestrzeni sensu”[2].

Ujmując kwestię w ten sposób, pojawia nam się szereg możliwych określeń stosunków między osobami. Podstawowym wprowadzającym ład w świecie jest „i” wynikające z koniunkcji. Na takiej zasadzie mamy przykładowo zależność „student i nauczyciel”. Inaczej jest w przypadku bycia „za” lub „przeciw”, tu pola możliwości wykluczają się, „są sobie przeciwne jako znaczeniowy obszar przeciwieństwa”[3].

Kolejnym przypadkiem jest bycie „nad” lub „pod” (opieka i poddanie). Formy obcowania człowieka z drugim są dostępne a priori. Człowiek rozumiany jako podmiot sprawczy, działa na scenie wobec drugiego. Jednak kluczowe w relacji człowiek – człowiek pozostaje słowo „wobec”, gdyż wyznacza i opisuje stosunek między podmiotami. „Słówko <wobec> jest podstawowym określeniem stosunku człowieka do człowieka, a szerzej rzecz ujmując, stosunku bytów świadomych do siebie nawzajem. <Być wobec> to nie znaczy <być obok> ani <być w pobliżu>. Drzewo rośnie obok drzewa, ale nie jest wobec drzewa. Znaczenie słówka <wobec> domaga się wzajemności: patrzę i jestem widziany, troszczę się i jestem przedmiotem troski, myślę o kimś i ktoś myśli o mnie”[4].

Do takiego założenia wystarczy jednak wg Tischnera pewna forma przytomności, a więc bycia przytomnym temu, że drugi jest. Ciekawe konsekwencje związane ze wspomnianym ujęciem przytomności widzimy u Colina Wilsona[5]. Bohaterowie jego książki odkrywają podobny kontekst rozumienia tego słowa, a następnie czynią z niego podstawę kontaktu, w wyniku czego padają ofiarą selektywnego poczucia obecności względem konkretnych ludzi i wyciągają wniosek o zamroczeniu reszty ludzkości. Podejmując walkę z tytułowymi pasożytami umysłu, zabiegają o przywrócenie poczucia kontaktu bezpośredniego i pozbycia się nawarstwień płynących z ograniczenia drugiego do perspektywy przestrzeni sensu. Wilson stara się tu połączyć w jednej spójnej teorii fenomenologię Husserla z koncepcją świadomości kolektywnej i archetypów Junga. Tischner natomiast poszukując obecności drugiego, próbuje pogodzić Husserlowskie alter ego (od ja do ty) z poglądami, np. Schelera, Bubera czy choćby Marcela (od ty do ja). Proponuje w tym sensie kompromis pod postacią wspomnianego już wcześniej zdania: wiem, że mnie rozumiesz, więc jesteśmy. „Uwzględniając doświadczenie: „wiem, że…”, wychodzimy od apodyktycznych danych refleksji (Husserl). Nie zatracamy jednak stanowiska przeciwnego. Świadomość „jesteśmy” budzi się w dialogu z drugim, w konfrontacji spojrzeń, w sporze i jednoczesnym dążeniu do zgody, w których inicjatywa i oświecenie przychodzą często od drugiego”[6]. Mamy tu zatem pewien rodzaj bardzo silnej zależności zarówno „ja” od „ty” jak i „ty” od „ja”, a obie strony nieustannie muszą mieć na względzie konieczność istnienia określonej koncepcji drugiego, wynikającej z interpretacji kontekstu (np. językowego).

W tym sensie kluczowym pojęciem w opisie spotkania staje się dla Tischnera twarz. Istotne jest przecież to, co możemy z niej wyczytać. To ona pozostaje widocznym nośnikiem wyznawanej przez nas definicji prawdy, dzięki czemu wg naszego filozofa jesteśmy w stanie poznać naturę człowieka. Twarz jest tym, czym nam się jawi. Nie dosięgają jej podobne dylematy, które trawią zasłonę i maskę. Prawdziwe poznanie człowieka zawarte jest jedynie w konfrontacji z twarzą. Ale o tym wszystkim powiemy sobie następnym razem.

 


[1] W. Bożejewicz, Tischner. Poglądy filozoficzno-antropologiczne, Warszawa 2006, s. 25. (myśl akapitu zaczerpnięta)

[2] J. Tischner, Filozofia dramatu, Kraków 2006,, s. 228.

[3] J. Tischner, Przestrzeń obcowania z drugim, w: Spór o istnienie człowieka, Analecta Cracoviensia, Kraków 1977, t. 9, s. 72.

[4] J. Tischner, Filozofia dramatu, s. 230.

[5] zob. C. Wilson, Pasożyty umysłu, Poznań 1990.

[6] J. Tischner, Filozofia dramatu, s. 221.