Życie i śmierć w okopach I wojny światowej

Dla nikogo ziemia nie znaczy tyle, co dla żołnierza. Kiedy tuli się do niej długo i mocno, kiedy w śmiertelnym lęku przed ogniem wciska się w nią głęboko, twarzą i kończynami, ona to staje się jedynym przyjacielem, bratem, matką, w jej milczenie i w jej zacisze wyjękuję swój strach i swoje krzyki, a ona je przyjmuje(…)[1]

Wydarzenia I wojny światowej znamy dzisiaj w przeważającej mierze z podręcznikowych opisów, których ze względu na ograniczony czas, jaki poświęcony jest w szkole na historię XX w., często nie zdąży się omówić. Rzadko ten temat porusza się w mediach i stosunkowo nie wiele też powstało opracowań traktujących o Wielkiej Wojnie. Historia pierwszej połowy XX w. zdominowana została przez wydarzenia kolejnego światowego konfliktu z lat 1939-45, który przyćmił to, co działo się zaledwie kilka lat wcześniej. Stąd wiedza większości z nas o wydarzeniach I wojny światowej ograniczona jest do najważniejszych faktów i postaci tamtego okresu, natomiast los szeregowych, anonimowych żołnierzy, którzy znaleźli się w beznadziejnej, bezsensownej i dramatycznej sytuacji wciąż jest pomijany w skrótowych relacjach przypominających jeden z najkrwawszy konfliktów w dziejach świata.

Pierwsza wojna światowa była wojną pozycyjną, najkrwawszą i najokrutniejszą w ówczesnej historii. Żołnierze walczących stron utkwili naprzeciwko siebie w okopach przecinających Europę od Kanału La Manche do granicy szwajcarskiej, rozdzieleni tylko wąskim pasem ziemi niczyjej. O tym jak wyglądało życie na pierwszej linii frontu, na dnie okopu pisze Erich Maria Remarque, we wstrząsającej książce Na zachodzie bez zmian i to tym właśnie dziełem inspirowany jest niniejszy artykuł. Remarque opisuje wojenną rzeczywistość na linii frontu widzianą oczyma szeregowych żołnierzy, wśród których znalazł się również on sam. Autor z całą bezwzględnością obnaża bezsens wojny i tragedię ludzi, którzy zbyt szybko się zestarzeli, zatracając młodość w brudzie, zwątpieniu, samotności, rozpaczy, przerażeniu i śmierci. Dla ludzi wysłanych na pierwszą linię frontu ziemne schrony stały się rodzajem otwartego więzienia, w którym życie biegło zupełnie odmiennym rytmem, naznaczonym bezsennością, bólem, głodem, często nudą, a zarazem niewyobrażalnym stresem. Już sam obraz, jaki odsłaniał widok z okopu był piorunujący. Przed linią umocnień, pomiędzy walczącymi stronami znajdował się pas ziemi niczyjej, którego szerokość wahała się w różnych miejscach od kilkudziesięciu, do kilkuset metrów. Był to teren, gdzie dochodziło do bezpośrednich, zaciekłych starć i znajdujący się pod ciągłym ostrzałem karabinowym, artyleryjskim oraz lotniczym. Stąd cały ten obszar był wyjałowiony z wszelkiej roślinności, za to  usiany niezliczonymi lejami po pociskach, szczątkami budynków, drutem kolczastym oraz rozkładającymi się ciałami poległych ludzi i zwierząt, których nie można było zabrać i pochować ze względu na ciągły ostrzał snajperski[2].

Dzień w okopie rozpoczynał się około godziny piątej rano, gdyż większość ataków nieprzyjacielskich miała miejsce właśnie o świcie. Żołnierze przygotowywali więc broń, zajmowali pozycje obronne i oczekiwali na ewentualną ofensywę, nieregularnie ostrzeliwując wrogie pozycje. Najbardziej pracowitym czasem była noc. Po zmroku rozpoczynały się wszelkiego rodzaju prace umocnieniowe związane z konserwacją i naprawą okopów. By nie ściągać na siebie uwagi snajperów działania takie można było podejmować tylko w ciemności i  w absolutnej ciszy, co wielokrotnie potęgowało obciążenie pracą, która polegała na kopaniu umocnień, układaniu nowych worków z piaskiem czy rozciąganiu drutu kolczastego. Nocą na obszar ziemi niczyjej wysyłano małe grupy żołnierzy, których zadaniem było zabranie z pola walki rannych za dnia  towarzyszy, odzyskanie sprzętu pozostałego przy zabitych, uzyskanie informacji o stanie umocnień wroga, podejmowano próby wykradania dokumentów, prowiantu czy pojmania jeńców[3]. Wszystko to wymagało dużej energii i siły, której nie mogły dostarczyć brak pożywienia, choroby, bezsenność i ogólne poczucie beznadziejności. Ze względu na trudności z dostarczeniem prowiantu, żołnierze często cierpieli głód. O przyrządzeniu ciepłego posiłku nie mogło być mowy, gdyż dym z ogniska mógł zdradzić ich lokalizację. Na zdrowiu walczących mocno odbijał się brak warzyw i owoców. W codziennej diecie dominowały stary chleb i konserwy (często brakowało i tego), ale ze względu na warunki w jakich je przechowywano, często były już zepsute i zapleśniałe, stąd też większość żołnierzy miało problemy żołądkowe i ostrą krwawą biegunkę[4]. W codziennej okopowej egzystencji swoje stałe miejsce w harmonogramie miała nierówna walka ze szczurami i wszami, które były prawdziwą plagą. Na wszy nie było sposobu, próbowano usuwać je ręcznie, ale nie przynosiło to większych efektów[5]. Szczury, zwane trupimi, odznaczały się taką zuchwałością, że nie obawiały się nawet chodzić po twarzach drzemiących ludzi. Sen był więc praktycznie niemożliwy. Do tego gryzonie pozbawiały żołnierzy i tak już opłakanych ilości jedzenia. Gdy tylko więc nadarzała się okazja urządzano na nie krwawe polowania[6]. W okopach nie było możliwości zmiany ubrania, a tym bardziej bielizny, wyjątkową więc udrękę stanowiło błoto i brud, który był wszechobecny oraz warunki atmosferyczne, które w tych okolicznościach niezależnie od pory roku były bardzo dokuczliwe. Linię okopów można przyrównać do jednej wielkiej, nie wysychającą kałuży wody i błota, stale zasilaną przez topniejący śnieg lub padający deszcz. Zdarzały się przypadki śmierci przez zasypanie obsuwającymi się zwałami mokrej ziemi[7]: Woda jest ohydna i wsącza się wszędzie od góry i od spodu(…) Żołnierze muszą dniem i nocą szuflować błoto z okopów. Nikt nie ma suchych stóp, nie mówiąc o suchym ubraniu[8]. Żołnierze przez całe dnie stali w bagnistej breji, co w połączeniu z brakiem higieny i głodem musiało skutkować chorobami takimi jak tyfus czy zapalenie jelit, nie mówiąc już o drobniejszych, ale dokuczliwych przypadłościach reumatyzmie czy tzw. stopie okopowej, bolesnej dolegliwości stóp, powodowanej długotrwałym przebywaniem w wodzie. Do tego wszystkiego dochodził jeszcze trudny do zniesienia odór odchodów i rozkładających się ciał[9]: Kiedy wiatr zawiewa ku nam, przynosi opary krwi, ciężkie, wstrętnie słodkawe. Niesie z lejów trupie wyziewy, które zdają się być mieszaniną chloroformu i zgnilizny, wywołującą w nas mdłości i wymioty[10]. Trudno sobie wyobrazić, jak piorunująco takie warunki wpływały na psychikę ludzi uwięzionych i stłoczonych w wąskiej ziemnej jamie.

Stan wyczekiwania i rutyny przerywał moment ofensywy i rozpoczynająca się walka, której preludium stanowiła  kanonada wrogiej artylerii lub ostrzał z powietrza. Pociski rozrywały ziemię, okopy i ludzi, pozostawiając po sobie głębokie leje i szczątki ciał. Przykładowo, podczas natarcia pod Verdun na czworobok o wymiarach 1000 na 500 metrów niemiecka artyleria zrzuciła 80 tysięcy pocisków[11], od których ginęły bez śladu tysiące ludzi, rozerwanych na niezidentyfikowane części[12]. Kolejnym etapem ataku, który rozwinął się właśnie podczas pierwszej wojny światowej, było użycie gazów bojowych. Najczęściej stosowano iperyt, lewizyt, fosgen i adamsyt. Gaz porażał przeważnie wzrok i drogi oddechowe, ale powodował także ogólny paraliż lub zaburzenia psychotoksyczne[13]. Wśród walczących uchodził za broń szczególnie przerażającą, przed którą nie było jeszcze skutecznej ochrony, a na dodatek, jako cięższy od powietrza, osiadał w okopach i zagłębieniach pozostając niebezpiecznym przez wiele dni[14]. Ci którzy zbyt późno zauważyli nadciągającą gazową chmurę i w porę nie założyli maski gazowej, umierali w męczarniach. Ci którzy zdołali przeżyć często trwale tracili wzrok lub do końca życia mieli problemy z oddychaniem. Przy mniejszych zatruciach przeważnie wracało się do zdrowia, ale był to proces długotrwały i bolesny. W maskach gazowych, przeważnie prowizorycznych, żołnierze wybiegali z okopów i rozpoczynała się walka na śmierć i życie przy użyciu, karabinów, broni krótkiej, bagnetów, granatów ręcznych, saperek itp. Wszystko odbywało się w myśl prostej zasady: „jeśli my ich nie zniszczymy, wówczas oni zniszczą nas”[15]. Maski dodatkowo ograniczały swobodę ruchów, utrudniały oddychanie, a obawa przed utratą szczelności stale potęgowała strach związany z walką. Na polu bitwy szeregowi żołnierze, zwykli ludzie oderwani od swojego normalnego życia, zawodu i rodziny, raczej nie myśleli o znaczeniu danej potyczki dla całej kampanii, nie kierowali się starannie nakreśloną strategią, a strach przed śmiercią lub utratą zdrowia stawiał pod znakiem zapytania zrozumienie dla sensowności jakiegokolwiek powodu, dla którego toczona jest wojna[16]. W momencie, gdy zmuszani byli do natarcia, wyjścia z okopu i rzucenia się na wroga, przez grad kul, pocisków i granatów, liczyła się dla nich tylko jedna strategia: bitwa była po prostu walką o przeżycie, każdy walczył o siebie i nie myślał o niczym innym, pragnął by wszystko skończyło się jak najszybciej: Staliśmy się groźnymi bestiami. Nie walczymy, ale bronimy się przed zagładą(…) W nasze ramiona i nogi uderza z mocą łomot ręcznych granatów, biegniemy skuleni jak koty, zagarnięci przez ową falę, która nas unosi, która robi z nas okrutników, zabójców, morderców, a niech i tak będzie: nawet diabłów. Zagarnięci przez falę, która przez strach, wściekłość  i żądzę życia zwielokrotnia nasze siły, która szuka dla nas ocalenia i wywalcza je. Gdyby z tamtymi z naprzeciwka szedł twój ojciec, nie zawahałbyś się rzucić mu w pierś granatu[17]. Taka walka trwała przynajmniej kilka godzin i jeśli w tym czasie ktoś został ranny, to nie miał szans na udzielenie pomocy. Każdy miał przy sobie podstawowy zestaw opatrunkowy, ale przy cięższych ranach okazywał się niewystarczający, nie mówiąc już o porażeniach spowodowanych działaniem trującego gazu. Czasem żołnierz po prostu sam nie był w stanie sobie pomóc. Jeśli nie został dobity lub się nie wykrwawił, to leżał udając martwego, walcząc już tylko z bólem i przerażeniem czekając na zakończenie potyczki, by spróbować przedostać się do swoich towarzyszy. Jeśli jednak ranny nie był w stanie się poruszać, to musiał czekać na pomoc kolegów, w nadziei że uda im się go zlokalizować. Ostrzał snajperski uniemożliwiał swobodne przedostanie się do poszkodowanego. Czasem trwało to przez kilka dni. Ranny wołał o pomoc, umierając przez wiele godzin i nikt nie był w stanie nic zrobić. We wstrząsający sposób taką scenę opisuje Remarque: Niektórzy jednak muszą leżeć długo i słyszymy jak umierają. Jednego szukamy daremnie przez dwa dni. Z pewnością leży na brzuchu i nie może się odwrócić(…) Stopniowo chrypnie. Jego głos brzmiący tak rozpaczliwie może dochodzić zewsząd(…) Drugiego dnia człowiek ów przycichł. Daje się łatwo zauważyć, że zaschły mu usta(…) Wpierw ciągle krzyczał o pomoc(…) Dziś już tylko płacze. Pod wieczór głos przygasa i zmienia się w krakanie, ale jeszcze i przez całą noc cicho postękuje. Rankiem, gdy myślimy, że tamten już dawno zaznał spokoju, dochodzi nas gulgocące rzężenie[18]. Gdy ranny miał szczęście, to  trafiał do szpitala polowego, który jednak szpitalem był tylko z nazwy i byli tacy, którzy woleli od razu zginąć niż tam się znaleźć[19]. Było to miejsce pozbawione wszelkich warunków higienicznych czy sanitarnych i zupełnie nie przystosowane do leczenia ciężkich obrażeń, jakie przeważnie charakteryzowały linię frontu. Również sama obsługa medyczna nie była przygotowana do leczenia takich przypadków[20]. Na domiar złego stale brakowało najpotrzebniejszych środków medycznych, zwłaszcza uśmierzającej ból morfiny, a lekarze nie mając możliwości leczenia obrażeń kończyn, w obawie przed zakażeniem całego ciała, po prostu je amputowali[21]. Stąd nawet niewielkie obrażenia odniesione w walce kończyły się często trwałym kalectwem, a nawet śmiercią.

Koniec walki obnażał bilans strat, odsłaniał rozrytą pociskami ziemię pełną poległych żołnierzy, zdefragmentowanych ciał, wokół unosił się fetor, spalenizny, krwi i chloru, a zewsząd było słychać krzyki i jęki rannych ludzi i zwierząt[22]. Podobne obrazy i przeżycia nie mogły nie odcisnąć trwałego piętna na psychice i dalszym życiu żołnierzy.  Niemal każdy był w szoku powybuchowym, wielu znajdowało się na skraju wyczerpania nerwowego. Często zdarzały się przypadki tzw. paniki schronowej objawiającej się nagłą histerią i rozpaczliwą próbą wyrwania się z ziemnego schronu, mimo świadomości, że taki krok niósł za sobą pewną śmierć[23]. Każdy walczył też sam ze sobą, z depresją, samotnością, rozpaczą i bezradnością. Niezwykle przejmująco wspomina to Remarque: (…) jesteśmy otępiali od ciągłego napięcia. Jest to napięcie śmiertelne, drapiące wzdłuż rdzenia kręgowego niby wyszczerbiony nóż. Nogi nie chcą chodzić, ręce dygocą, ciało staje się cienką powłoką z trudem okrywającą powściągane szaleństwo, okrywającą nie kończący się ryk, który wydziera się niepowstrzymanie. Nie mamy już ciała ani mięśni, a ze strachu przed czymś nieobliczalnym nie jesteśmy w stanie patrzeć na siebie[24]. To w efekcie doświadczeń I wojny światowej w skład personelu wojskowego zaczęto włączać psychiatrów[25].

Żołnierze nie przebywali oczywiście w okopach bez przerwy. Po ok. ośmiu dniach spędzonych na pierwszej linii frontu, nie bez powodu nazywanej strefą śmierci, przerzucani byli na tyły, gdzie mieli 3 do 4 dni na odpoczynek i w miarę możliwości regenerację sił. Po kilku dniach musieli jednak wrócić i wszystko zaczynało się na nowo[26]. Ci którym udało się to wszystko przeżyć wracali często ze zrujnowanym zdrowiem, zdruzgotaną psychiką i bez perspektyw na dalsze życie: Jestem młody, mam dwadzieścia lat, ale w życiu nie poznałem niczego poza zwątpieniem, śmiercią, strachem i splotem najbezsensowniejszych powierzchowności z bezmiarem cierpienia(…) Przez całe lata naszym zajęciem było zabijanie. To był pierwszy zawód w naszym życiu. Nasza wiedza o życiu ogranicza się do śmierci. Co więc ma nastąpić potem? Kim mamy być[27]?

Na koniec nie sposób nie poruszyć jeszcze jednej kwestii. Wśród walczących armii, ilość zawodowych żołnierzy była niewielka. Większość stanowili zwykli ludzie, którzy znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Gdy byli powoływani dowódcy i politycy zapewniali, że wojna szybko się skończy i wszyscy na święta Bożego Narodzenia wrócą do domów. Tak się jednak nie stało. Żołnierze bardziej od wroga z przeciwnego okopu nienawidzili dowódców i rządzących, którzy wywołali wojnę, przedłużali ją w nieskończoność, kierując wszystkim z ciepłych i przytulnych gabinetów, podczas gdy oni ginęli od kul, granatów, chorób, zimna i z głodu[28]: Podczas gdy oni [politycy] ciągle jeszcze pisali i przemawiali, myśmy widzieli szpitale i umierających; kiedy oni służenie państwu nazywali czymś największym, myśmy już wiedzieli, że strach przed śmiercią jest silniejszy[29]. Taki stan rzeczy musiał powodować wzburzenie, złość i sprzeciw, ale ponieważ wszelka niesubordynacja na froncie karana była nawet śmiercią, bunty zdarzały się niezwykle rzadko[30]. Jednak sytuacje, w których rekruci masowo odmawiali wykonania rozkazu ruszenia do szturmu, miały miejsce dość często[31]. Wraz z przedłużającą się wojną wzrastała liczba przypadków dezercji i samookaleczenia[32]. Żołnierze zdawali sobie też sprawę, że ci po przeciwnej stronie znajdują się w podobnej sytuacji, że walczą i zabijają tylko dlatego, że są do tego zmuszani[33]. O tym, że walczący bardziej niż wzajemną nienawiścią darzyli się raczej zrozumieniem i świadomością wspólnej niedoli, świadczą przypadki niesienia pomocy rannym przeciwnikom[34] oraz przede wszystkim przypadki tzw. bratania się żołnierzy. W nocy 24 grudnia 1914 r. żołnierze walczących stron wychodzili z okopów i wspólnie przy ogniskach, na ziemi niczyjej obchodzili Boże Narodzenie, śpiewając kolędy, dzieląc się papierosami, zapasami jedzenia itd. Obie strony godziły się na zebranie i pogrzebanie zabitych. Rozegrano nawet mecz piłkarski. Wydarzenia te miały miejsce w różnych miejscach frontu zachodniego na całej jego długości oraz na froncie wschodnim i przeszły do historii jako „rozejm bożonarodzeniowy” lub „cud wigilijny 1914”. Brały w nim udział m.in. Londyńska Brygada Strzelców, 5. Dywizja Brytyjskich Sił Ekspedycyjnych, Pułk Westminster, jednostki belgijskie, francuskie oraz pułki saksońskie[35]. W niektórych miejscach zawieszenie broni trwało do 3 stycznia i zakończyło go dopiero wprowadzenie świeżych jednostek na linię frontu. Decyzje o rozejmie zapadały oddolnie, z inicjatywy niższych oficerów. Generałowie byli im zdecydowanie przeciwni, a bratanie się z wrogiem uznano za zdradę główną, ale ponieważ informacje z frontu dochodziły do nich z opóźnieniem nie zdążono w porę zareagować. W następnych latach na czas Bożego Narodzenia zarządzano natomiast intensywne ostrzały artyleryjskie pozycji wroga, by uniemożliwić powtórzenie się wydarzeń z grudnia 1914 r. Dowództwa oddziałów starały się też zniszczyć wszelkie ślady tamtych wydarzeń. Konfiskowano zdjęcia, cenzurowano listy i notatki. Pamięć o świątecznych rozejmach jednak przetrwała , a we francuskiej miejscowości Frelingien znajduje się pomnik upamiętniający jeden z nich[36].

Pierwsza wojna światowa, pod wieloma względami była wyjątkowa i przełomowa na tle innych wcześniejszych konfliktów na przestrzeni dziejów. Nie tylko pod względem taktycznym, technicznym czy rozległości obszarów nią ogarniętych, ale także ze względu na towarzyszące jej okrucieństwo i liczbę ofiar. Pod broń powołano 65 mln ludzi, z czego 9,5 mln zginęło w walce, kolejne 10 mln z powodu głodu i chorób oraz ciągłej poniewierki, a 20 mln odniosło rany[37]. Trudno uwierzyć, że zaledwie kilka lat później wybuchł kolejny światowy konflikt, który przyćmił rozmiarami ten poprzedni. Przeżywając kolejną rocznicę wybuchu lub zakończenia I wojny światowej trzeba pamiętać nie tylko o datach i  najważniejszych wydarzeniach, ale także o tragicznej młodości ludzi początku XX w., którzy przeszli przez piekło okopowej egzystencji, a kilka lat później, choć w innych już warunkach, znów musieli wrócić na front, tym razem II wojny światowej i z bronią w ręku i przeżywać wszystko od nowa, tracąc kolejna lata życia lub w ogóle życie. Warto też zmusić się do refleksji i wyobrazić sobie siebie w tamtej sytuacji, na dnie okopu, przerażonego, głodnego, brudnego i okropnie zmęczonego. Wtedy zupełnie inaczej poznaje się historię i odkrywa ją na nowo.

 


[1]           Erich Maria Remarque, Na zachodzie bez zmian, Olsztyn 1992, s. 36.

[2]           Historia I Wojny Światowej Front Zachodni 1914-1916. Od planu Schliffena do Verdun i Sommy, red. Charles Catton, Poznań 2010, s. 105.

[3]           Historia I Wojny Światowej(…) op.cit., s. 105.

[4]           Ibidem, s. 155. Historia I Wojny Światowej(…) op.cit., s. 103.

[5]           E.M. Remarque, op.cit., s. 47.

[6]           Ibidem, s. 62. Janusz Pajewski, Pierwsza Wojna Światowa 1914-1918, Warszawa 1998, s. 378.

[7]           Thomas Weber, Pierwsza wojna Hitlera, Adolf Hitler, żołnierze pułku Lista i pierwsza wojna światowa, Poznań 2011, s. 84.

[8]           Cyt. za: ibidem, s. 84.

[9]           J. Pajewski, op.cit. s. 378. T.Weber, op.cit., s. 125-126.

[10]          E.M. Remarque, op.cit., s. 75.

[11]          Historia I Wojny Światowej(…), op.cit., s. 149.

[12]          Ibidem, s. 161.

[13]          Wielka historia świata, t. 10, 1870-1945, red. Marian Szulc, Warszawa 2004, s. 57.

[14]          Historia I Wojny Światowej(…) op.cit., s. 100.

[15]          E. M Remarque, op.cit., Olsztyn 1992, s.74.

[16]          Ibidem, s. 116.

[17]          Ibidem, s. 68.

[18]          Ibidem, s. 74.

[19]          Ibidem, s. 135-136.

[20]          Historia I Wojny Światowej(…) op.cit., s. 76.

[21]          E.M. Remarque, op.cit., s. 135.

[22]          Ibidem, s. 79.

[23]          Ibidem, s. 66.

[24]          Ibidem, s. 67.

[25]          Wielka historia świata, t. 10, 1870-1945, op.cit., s. 55.

[26]          J. Pajewski, op.cit., s. 377.

[27]          E.M. Remarque, op.cit., s. 147.

[28]          Józef Iwicki, Z myślą o niepodległej. Listy Polaka żołnierza armii niemieckiej z okopów I wojny światowej 1914-1918, Wrocław, Warszawa, Kraków, Gdańsk 1978, s. 57.

[29]          E.M. Remarque, op.cit., s. 14.

[30]          J. Pajewski, op.cit., s. 474-475.

[31]          Ibidem, s 475; T. Weber, op.cit, s. 74.

[32]          T. Weber, op.cit., s. 206.

[33]          E.M. Remarque, op.cit., s. 126

[34]          Ibidem, s. 124-126.

[35]          T. Weber, op.cit., s. 90-91. Waldemar L. Janiszewski, http://dzienniknowy.pl/aktualności/pokaz/21199.dhtml, dostęp 19.05.2012, 9:39.

[36]          Ibidem.

[37]          Antoni Czubiński, Historia powszechna XX w., Poznań 2006, s. 120.

Stefan Grabiński, czyli człowiek nie swojej epoki

Rok 1918 – początek XX-lecia międzywojennego, epoki, wraz z którą Polska odzyskuje niepodległość. To czas takich twórców, jak: Julian Tuwim, Kazimierz Wierzyński, Tadeusz Peiper, Julian Przyboś, Bruno Jasieński, Zofia Nałkowska, Stanisław Ignacy Witkiewicz, Stefan Żeromski, Bruno Schulz, Witold Gombrowicz. Tu powstaje ugrupowanie Skamandrytów, które pragnie cieszyć się wolnością, wychwalać uroki codziennego życia, upajać się radością płynącą z wiosny i zerwać z polską martyrologią. Rodzi się również Awangarda Krakowska ze swoją fascynacją teraźniejszością, miastem, masą, maszyną (słynny postulat 3xM) oraz futuryści, których również interesuje szybko zmieniająca się rzeczywistość i przyszłość. Odrzucają natomiast tradycję i dorobek artystyczny wcześniejszych pokoleń.

Prozę reprezentują głównie powieści. Powieści zaangażowane zarówno w warstwę społeczną, jak i polityczną, w których obserwuje się i analizuje społeczeństwo, jego kondycję i wnika się w głąb świadomości jednostek.

Są to czasy, w których artyści jednoczą się, tworzą różne grupy, prowadzą „stadny” i towarzyski tryb życia. Tryska z nich radość, entuzjazm, energia. Zapełniają sobą liczne kawiarnie, w których tworzą, dyskutują, bawią się. Dopiero w późniejszej fazie epoki pojawi się katastrofizm.

W takim okresie przyszło żyć również innemu twórcy – Stefanowi Grabińskiemu, człowiekowi, który nie poddawał się trendom i hasłom epoki, który miał swoją własna wizję świata i realizował ją, choć wiedział, że idzie pod prąd. Czytając wstęp Artura Hutnikiewicza do Utworów wybranych Stefana Grabińskiego[1], dowiadujemy się, że pisarz urodził się w 1887 roku w Kamionce Strumiłowej. Skończył gimnazjum bernardyńskie we Lwowie, a po odbyciu studiów filologicznych, został nauczycielem.

Żył 49 lat. Wyniszczała go gruźlica, która wtedy była chorobą nieuleczalną i dziedziczną. To przez nią stracił ojca i dwie siostry.

Debiutował w 1909 roku pod pseudonimem Stefan Żalny. Jego twórczość stanowią następujące utwory:

– tomiki nowel: Z wyjątków. W pomrokach wiary (1909), Na wzgórzu róż (1918), Demon ruchu (1919), Szalony pątnik (1920), Niesamowita opowieść (1922), Księga ognia (1922), Namiętność (1930);

– dramaty: Willa nad morzem, Zaduszki, Larwy (drugi tytuł: Manowiec);

– powieści: Salamandra (1924), Cień Bafometa (1926), Klasztor i morze (1928), Wyspa Itongo (1936).

Był samotnikiem, marzycielem i introwertykiem. „Nie tyle zatem z realistycznej obserwacji i analizy świata wyrastała ta twórczość, ile z intymnego marzenia i dziwnych snów o życiu. Potem sięgało się po książki i szukało potwierdzeń dla swych subiektywnych domniemań i  niesamowitych doświadczeń”[2].

Artur Hutnikiewicz pisze, że S. Grabiński „[…] był […] taki jak postaci z jego utworów, sprawiał wrażenie samotnika, oddzielonego od świata grubą taflą szklaną i pogrążonego bez reszty w swoim własnym doświadczeniu wewnętrznym. Przypominał przejmujące portrety owego romantyka amerykańskiego, którego sam bezgranicznie uwielbiał, Edgara Allana Poego. Chorobliwie wyszczuplony przez zjadającą go chorobę, zawsze czarno ubrany, o twarzy bladej, przeźroczystej, z której słabość jakby wyssała i wyciągnęła wszystkie barwy życia […]”[3]. A przy tym patrzył na świat zupełnie inaczej niż reszta, co było widoczne w jego utworach.

Koncepcje swojej twórczości oparł na trzech przesłankach: przekonaniu o wyższości myśli nad materią, pluralistycznym spirytualizmie w spojrzeniu na rzeczywistość oraz dynamicznej teorii bytu, jak pisze A. Hutnikiewicz[4]. Z myśli uczynił zatem, S. Grabiński, siłę stwarzającą, kreatorską. Pluralistyczna wizja świata, zaczerpnięta od amerykańskiego filozofa i psychologa Williama Jamesa, pozwalała postrzegać rzeczywistość jako wielopłaszczyznową i wielosferową. Oznacza to, że w obrębie jednego świata mogło istnieć wiele płaszczyzn, wiele różnych rzeczywistości, które wzajemnie na siebie oddziaływały. „[…] Grabiński rozwijał akcję swych utworów jakby w kilku planach. Rzeczywistość natury, poszerzona o czwarty wymiar, odsłaniała swoje nowe, nieznane i niesamowite oblicze. […] Toteż w świecie tego pisarza, w nie dających się przewidzieć punktach i momentach dokonują się nieustannie przesunięcia współistniejących i luzujących się wzajemnie kondygnacji, płaszczyzn, poziomów, i oto, nie wiadomo kiedy i jak, przekraczamy granice świata fenomenalnego wstępując w tajemniczą dziedzinę „tamtego brzegu”. W uregulowany nurt zjawisk włączają się raz po raz jakieś obce fale i wiry, zakłócając uświęcony nawykiem porządek rzeczy. Teraz i tu, w bezpośrednim otoczeniu, w granicach znanej i zmysłowo wymiernej rzeczywistości współistnieje w tajemny i zagadkowy sposób rzeczywistość inna , odmienna, niewidzialna, dająca znać o sobie w znakach i gestach tajemniczych. Symbolem owego pluralizmu istnienia jest „ślepy tor””[5].

Z dynamiczną teorią bytu natomiast spotykamy się u Heraklita, który zauważył, że świat nieustannie „płynie” do przodu, ciągle się przy tym zmieniając. Według jego teorii nie sposób jest wejść dwa razy do tej samej rzeki, gdyż cały czas napływają do niej nowe wody. Zatem owa rzeka nie będzie już tą samą rzeką.

Innym filozofem, który swoją dynamiczną teorią bytu zafascynował S. Grabińskiego był Henri Bergson (1859-1941). Według niego „rzeczywistość okazuje się, po pierwsze, nieskończenie różnorodna, zmienna, żywa; dynamiczna, wciąż nowa; nie mieści się w żadnych schematach, wyłamuje się ze wszystkich mechanizmów. Po wtóre zaś: stanowi zwartą całość, nie jest sumą samoistnych części […]”[6]. Władysław Tatarkiewicz dalej prezentuje poglądy filozofa w taki sposób: „Przyroda ma te same właściwości, co jaźń: różnorodność i nieustanny rozwój. Co wydaje w niej się niezmienne , jest tylko szczególną postacią zmienności: dzieje się wtedy tak, jak z pociągiem będącym w ruchu, który wydaje się nieruchomy dla pociągu poruszającego się w tym samy kierunku i z tą samą prędkością. Jeśli zaś rozwój jest właściwością, to jej pierwotną postacią nie są przedmioty martwe, lecz żywe, organiczne. Rozwój […] jest samorzutny, twórczy. Widoczne to zwłaszcza w przyrodzie organicznej, wytwarzającej wciąż nowe formy. Jest ona ciągłym tworzeniem, jej możliwości są nieograniczone i nieprzewidzialne. […] rozwój jest nieodłączny od istot organicznych, wypływa po prostu z ich wewnętrznych sił, z ich pędu życiowego […]”[7].

W krąg zainteresowań pisarza wchodziły jeszcze parapsychologia i psychopatologia. „Dla Grabińskiego owa „ciemna strefa” psychiki ludzkiej, zjawiska szaleństwa i obłędu, rozdwojenia osobowości, somnambulizmu, katalepsji przedstawiały szczególny i dodatkowy urok jako jeszcze jedno świadectwo zdające się przemawiać na rzecz immanentnej dziwności i tajemniczości świata, jego zdumiewającego polimorfizmu. Owe anomalie psychiczne, odchylenia i głębokie dewiacje to w przekonaniu pisarza jakby protuberancje życia, wyrzucone z jego głębin nadmierną prężnością soków; w nich to wygaduje się jawnie pandemonium bytu, a stopniowe pogrążanie się w mroki obłędu to niekiedy, wbrew pozorom, powolne wstępowanie w świetlisty krąg jasnowidzenia”[8].

W swojej twórczości, Grabiński, najwięcej miejsca przeznaczył na nowele i w nich też najpełniej objawił się jego talent pisarski. Nie były to jednak zwykłe nowele. Jak pisze A. Hutnikiewicz[9], Anglosasi nazywają takie utwory horror story lub weird fiction. „[…] niesamowita opowieść wywiedziona z mrocznej otchłani świata grozy i lęku. Literatura tego typu działa przede wszystkim nastrojem, a nastrój wyłania się i wywiązuje z samej już przestrzennej i czasowej lokacji zdarzeń”[10].

Choć ze swoimi utworami nie wpasował się w program epoki, w której żył, a współcześnie dla wielu jest jeszcze postacią nieznaną, to powraca się do jego twórczości, a fascynacja jego postrzeganiem świata stale rośnie. Dowodem na to może być wznowiony pod koniec września 2011 roku zbiór nowel Demon ruchu i inne opowiadania, który będzie tematem kolejnego artykułu.

 


[1] Hutnikiewicz A., Stefan Grabiński i jego dziwna opowieść [w:] S. Grabiński Utwory wybrane, I tom, Kraków 1980, s. 6.

[2] Ibidem, s. 7.

[3] Ibidem, s. 6.

[4] Ibidem, s. 8-12.

[5] Ibidem, s. 10.

[6] Tatarkiewicz W., Historia filozofii, t. 3, Warszawa 1983, s. 209.

[7] Ibidem, s. 16-17.

[8] Hutnikiewicz A., Stefan Grabiński i jego dziwna opowieść [w:] S. Grabiński Utwory wybrane, I tom, Kraków 1980, s. 13.

[9] Ibidem, s. 16.

[10] Ibidem, s. 16-17.

Dwie twarze Hamleta – Zbigniew Herbert

Już w pierwszym rozdziale swojego eseju Zbigniew Herbert obala pewien od dawna pokutujący mit o bierności księcia, o owym słynnym hamletyzowaniu. Pisze co następuje: „Ile razy pojawia się na scenie jego postać, doznajemy przenikliwego uczucia zagęszczenia czasu. (…) Hamlet przyspiesza czas samym swoim istnieniem, męką pamięci, wysiłkiem rozmyślań. Dąży ku rozwiązaniu nie tylko czynem i słowem, ale także upartym milczeniem, gorączkową egzystencją[1]”. Warto pamiętać o tych słowach w miejscu, w którym pojawią się Turgieniewowskie zarzuty o fatalnym wahaniu i ucieczce od czynu. „Nad sceną wisi parne powietrze przyspieszające bujną wegetację istnień, namiętności i losów. W ciągu paru godzin można spełnić całe życie: w jednej scenie jest dość miejsca na wiele umierań[2]”. Więc jeszcze raz: czas jest w dramacie materią płynną, postaci dramatu – ostre i wyraźne, nigdy odwrotnie.

Jest to druga część artykułu pod tytułem „Dwie twarze Hamleta. Porównanie analizy Zbigniewa Herberta i Iwana Turgieniewa.” >Część pierwsza<

To, co nadaje herbertowskiej interpretacji hamleta wymiar egzystencjalny i wyraźnie osobisty, jest paradoksalnie tym, co zbliża poetę do pełniejszego i wielowymiarowego obrazu księcia. Można się zastanawiać jak wiele Szekspira w Hamlecie i odwrotnie – jest jednak coś, co przemawia z kart dramatu dobitnie, i tego zdaje się nie odczytuje Turgieniew. Wyszydzana ucieczka w świat sztuki i fantazmów, rozumiana jako ospałość i afront wobec rzeczywistości – swoje prawdziwe oblicze ukazuje w „zemście estetycznej”, której dokonuje Hamlet w Zabójstwie Gonzagi. Zmienia on nieznacznie treść dzieła, by choć będąc mocno przekonany co do winy Klaudiusza, ujrzeć jego upadek, dokonany poprzez artystyczną dekonspirację. Sala pustoszeje, król oburzony wychodzi, pozostaje Hamlet i jego wierny przyjaciel Horatio. Hamlet – artysta (nie zapominajmy wierszach i amatorskich występach), który „odkrył, że sztuka jego nie zbawi świata”. Źli pozostają złymi, to co piękne nie oczyszcza. Z taką gorzką wiedzą o życiu, w płaszczu szaleństwa wchodzi książę w etap zemsty, z którą się boryka i która została mu nakazana.

Herbert z całą konsekwencją demitologizuje łatwe podejście do postaci synowca Klaudiusza poprzez przytaczanie kolejnych argumentów przemawiających za czymś – co poza nim – wtłacza go w przestrzeń dramatu. Hamlet przed śmiercią i po śmierci ojca to dwie różne osoby. Ten pierwszy pisze prace o sylogizmach na uniwersytecie w Wittenberdze i „gdyby nie tragiczne wypadki, które wyrwały księcia z nastroju studiów i kontemplacji, byłby może do końca życia trochę stoikiem, trochę epikurejczykiem, trochę arystotelikiem[3]”. Tego drugiego Hamleta poznajemy już bezpośrednio na kartach utworu i w toku narracji – przyjeżdża on na dwór Elsinoru, widząc matkę, która nim zdążyły przebrzmieć ostatnie lamenty po śmierci prawowitego władcy, przy salwach armatnich wyszła za mąż za jego brata. „Nagła śmierć ojca wymykała się racjonalnym interpretacjom. Był to fakt, rzecz która jest, twardy przedmiot, kanciasty, nagi, bezsensowny. Cały kunsztowny system zachwiał się od tego doświadczenia[4]”. Widzimy zatem księcia nie jako to ujął Turgieniew – „człowieka bez wiary”, ale jako człowieka, któremu ta wiara została odebrana. Obok śmierci ojca, jawi się prawda o „uśmiechniętych łotrach”, których nie dosięga bezimienna i czysta sprawiedliwość. W świecie, do którego wkracza Hamlet rachunki wyrównuje się ciężkim rapierem.

Turgieniew zarzucił Hamletowi, że jest sceptykiem, że nie pochłania go nic innego jak tylko własna osoba, że przywiązał się do życia choć nie zna jego celu. Herbert natomiast szukał głębiej, w tym, co piętnuje rosyjski pisarz on dostrzega rys wielkości intelektualnej duńskiego księcia. Są bowiem chwilę w życiu w których zawodzi wszelka teodycea, w których jedyne co można to palić za sobą ziemię. „Są sytuacje w których człowieka powinno stać na to, aby nie mieć filozofii (…) Wielkość Hamleta jako istoty myślącej tkwi w jego pasji wyburzania, w nihilistycznym rozmachu, w żarliwości negacji, w goryczy sceptycyzmu[5]”. W tytułowym bohaterze dramatu negacja przybiera formę cielesną, czyn natomiast przeradza się w myśl, bardziej konkretną niż akt. „Monologi księcia, w których dramatyzacja myśli dochodzi do szczytu, są równie pasjonujące, jeśli nie ciekawsze niż akcja. (…) Ta bohaterska forma intelektualnego przeżywania rzeczywistości, mimo falowań, uniesień i upadków, nie ma nic wspólnego z nastrojowością, odróżnia się od niej głębią i prawdziwością[6]”.

Jest jeszcze jedna, niezwykle hermeneutyczna i wnikliwa uwaga Herberta. Tak bardzo przywykliśmy do wizji Hamleta niepewnego, egoistycznego, wzdychającego nad marnością świata, ponieważ w strukturze dramatu – za Goethem – doszukujemy się odpowiedzi odnośnie charakteru duńskiego księcia. „Aby uratować konsekwentną budowę sztuki, a zatem wielkość Szekspira jako dramaturga, trzeba bohatera uczynić winnym znajdujących się w utworze defektów[7]”. A zatem jest coś poza samą sztuką, jakaś łatwość dania wszechstronnego klucza do grania i interpretowania tej złożonej postaci, która przenika poprzez uczone analizy i usypia naszą czujność. Warto w tym miejscu wspomnieć o słynnym „Trenie Fortynbrasa”, który niczym w soczewce ukazuje dychotomię czynu i refleksji.

Tak czy owak musiałeś zginąć Hamlecie nie byłeś do życia
wierzyłeś w kryształowe pojęcia a nie glinę ludzką
żyłeś ciągłymi skurczami jak we śnie łowiłeś chimery
łapczywie gryzłeś powietrze i natychmiast wymiotowałeś
nie umiałeś żadnej ludzkiej rzeczy nawet oddychać nie umiałeś[8]

Tak zwraca się do umarłego regenta obejmujący władzę przy dźwięku podkutych butów książę norweski – lustrzane odbicie naszego bohatera. Taka jest też niejako oś, na której ważą się dwa różne typy człowieka.

Ułóżmy wszystko jeszcze raz; herbertowski Hamlet to człowiek z krwi i kości. Kiedy przechadza się między ciemnymi korytarzami rodzinnego zamku, słyszymy szelest jego sukni, gdy wacha się, a w końcu dorasta do losu i umiera, coś w nas umiera razem z nim. Część jego pytań jest naszymi pytaniami, może właśnie stąd pokusa uniwersalizacji? Łatwe interpretacje nic nam o Hamlecie nie powiedzą, wybór, którego dokonuje – aby choć na chwilę zapanować nad biegiem wydarzeń, będąc jego mimowolnym poddanym – prowadzi na granice samotności. Jest miłość, którą trzeba pozbawić czaru, aby nie bolała jej utrata, jest matka, której nie sposób wybaczyć, jest wreszcie Ofelia spoglądająca martwo i bez wyrazu. Oto prawda o człowieku, – zdaje się zewsząd mówić Herbert – istnieje czas, w którym przychodzi wybrać i jedyne co czeka po drugiej stronie to ciężka śmierć. Czy można w taką pustkę wejść wyprostowanym? Wydaje się, że tak.

Jest to druga część artykułu pod tytułem „Dwie twarze Hamleta. Porównanie analizy Zbigniewa Herberta i Iwana Turgieniewa.” >Część pierwsza<

 


[1] Z. Herbert, Mistrz z Delft, Warszawa 2008,, s. 8.

[2] Ibid.

[3] Ibid., s. 13.

[4] Ibid.

[5] Ibid.

[6] Ibid., s. 14.

[7] Ibid., s. 16.

[8] Z. Herbert, Tren Fortynbrasa [w:] http://www.wiersze.annet.pl/w,,13191