Autor: Paweł Piętka

Absolwent filozofii, student informatyki. Z zamiłowania dziennikarz sportowy, historyk i podróżnik. Redaktor naczelny czasopisma Papricana, a także właściciel kilku portali internetowych. Blog: pawelpietka.pl Twitter: @pawelpietka

Clifford Geertz i deszcz anty-antyrelatywizmu

Za oknem zawsze wydaje się być ciekawiej. Chyba, że zimny (z założenia) i przecinający (podobnie) deszcz akurat wali nam z charakterystycznym tylko dla siebie uporem w okna nie pozwalając zebrać myśli i zawiesić ich spokojnie nad praktycznymi kwestiami spokojnego życia w stabilnej i zrozumiałej (a przynajmniej podlegającej jasnym prawom) rzeczywistości. Tylko kwestią czasu wydaje się postawienie pytania czy ten irytujący odgłos i cale to ciągnące się wraz z nim monotonne, odcinające nas od postępów dudnienie jest akurat czystym (choć zbytnio przedłużającym się) zbiegiem okoliczności, a może podstawowym i właściwym stanem świata którego właśnie doświadczamy. Nie pamiętam kiedy ostatni raz nie padało, nie pamiętam czy kiedykolwiek istniała chwila wolna od całego tego stukania, nie wiem nawet skąd u innych pomysł że mogłoby być inaczej niż jest. A skoro zaznajemy owego nieustannego stuku w szyby, czy nie powinniśmy założyć, że pada zawsze i wszędzie? Klucz wydaje się zawarty w „powinniśmy”.

Forma ta nie oznacza rzecz jasna, że dopadł mnie potocznie-filozoficzny wirus zadawania pytań i snucia powiązanych z nimi metaforycznych wypowiedzi (lubię, ale teraz to nieistotne). Wszyscy jesteśmy relatywistami. Przepraszam, antyrelatywistami oczywiście. Jest nim i Geertz, choć w pelerynce (niewidce). Sam problem obydwu ujęć praktycznie i na potrzeby chwili najłatwiej osadzić w normatywnym obszarze regulacji kulturowych, choćby w oparciu o prostotę możliwych zestawień (właściwie rzecz w tym, aby nie demonizować świata podwójnie). „Zestawień” wydaje się być tu drugim słowem kluczowym. Prezentuje Geertz w rozdziale Anty-antyrelatywizm (w:”Zastane światło”,s.58-89) sposób budowania trwogi jako podstawę funkcjonowania poglądów antyrelatywistycznych względem relatywizmu, co za tym idzie postawienia problemu obrony NASZEJ kultury nie przed bezpośrednim wpływem innej, ale właściwie przed uboczną autosugestią ludzkości. Wydaje się, że relatywizm stwarza idealne pole do tego, aby stanowisko przeciwne mogło rozwinąć się na nim i wpisać w pewien model działania kultury strachu.

Wróćmy, zatem do wspomnianych zestawień, „Jeżeli nie wierzysz w mojego boga, musisz uwierzyć w mojego diabła” obowiązujące w formie wartościowania przerzuca ciężar z samego aktu jak np. wykonanie kary śmierci nie na porównanie społecznych ocen czynu w kulturze NASZEJ i innej (zakazy, nakazy, tabu, prawo, obyczaj), ale na zagrożenia płynące z przyjęcia konkretnego oglądu.

„Relatywiści, jak się ich nazywa, każą się nam obawiać prowincjonalizmu, a więc utraty ostrości spojrzenia, przyćmienia intelektu i ograniczenia zdolności odczuwania sympatii w wyniku dobrze przyswojonej i przesadnej akceptacji własnego społeczeństwa. Z kolei antyrelatywiści, jak sami się określają oczekują, że będziemy się bać, bać i jeszcze raz bać – jakby od tego zależało zbawienie naszych dusz – duchowej , rodzaju cieplnej śmierci umysłu, która wszystko zrównuje pod względem ważności, a więc wszystko czyni równie nie ważnym: w tym stanie wszystko jest dopuszczalne, każdy kieruje się własnym uznaniem, płaci więc wybiera, wybiera co lubi”[1].

Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu (całkiem możliwe, że popadając właśnie w ową relację) iż owe rozgraniczenie jest właściwie dosyć sztuczne. W tle dokonuję zatem postawienia zagadnienia, co należałoby uznać za nałożone. Inaczej mówiąc na ile relatywizm jest tylko równie(!) sensowną pochodną antyrelatywizmu (co byłoby nawet niezgodne z nazewnictwem). King Crimson śpiewali kiedyś (w piosence Lament)

Chyba starałem się ci pokazać jak

Porwałbym tłum moją gitarą

I producenci by klaskali rękoma

I ucinaliby kolejne tłuste cygaro

A wydawcy puszczaliby nowiny

Tłoczyliby moje płyty po całym świecie

A wszyscy młodzi co bluesa grali

Uczyliby się moich „ślizgów szyjką od butelki”

Jednak teraz zdaje się balon pęka

Chociaż wiesz, że były takie czasy

Gdy miłosne piosenki właziły mi do głowy

Poetyckie w każdym calu…”

Rzecz w tym, że domaganie się pewnego równouprawnienia kultur wymaga doprecyzowania własnej wartości. Zgoda, że nie poprzez bezpośrednie odniesienie do innych. W słowach przytoczonej wyżej piosenki można znaleźć obraz dążności i formy konsekwencji. Nie następuje w niej podciągnięcie się do najwyższego możliwego punktu i odrzucenie wniosków z weryfikacji własnego położenia. Przeciwnie, zawarte jest wskazanie według norm, które uznaje się za obowiązujące. Antyrelatywizmowi można zarzucić, że źle wartościuje pogląd, pytanie tylko, dlaczego nie zastosować do niego tez samego relatywizmu. Jeżeli oprzemy ocenę wyłącznie w obrębie własnych walorów i kręgów kulturowych może okazać się, że antyrelatywizm jest poglądem charakterystycznym i w kontekście zasadną opozycją, której istnienie w światopoglądzie wynika z uwarunkowań samego relatywizmu. Przyjmując, że funkcjonujemy w kulturze, której elementy oparte są na dominującej perspektywie strachu to wygenerowanie spełniającej kryteria odpowiedzi jest zupełnie naturalne i niemal symbiotyczne. Nie musi wszak chodzić o etnocentryzm, a jedynie o podtrzymanie warunków, w których dla zachowania norm konieczne jest poszukiwanie zagrożenia.

Geertz przywołuje dwa topowe środki w walce z relatywizmem: próba przywrócenia koncepcji bezkontekstowej „natury ludzkiej” oraz „ludzkiego umysłu”, dążące do akulturalistycznej wizji człowieka. Naturalizm ciągnie za sobą choćby socjobiologię i ewolucjonistyczną psychologię, a racjonalizm psychologię eksperymentalną czy badaia nad sztuczną inteligencją. Zapominając na chwilę o temacie samego sporu skupmy uwagę na konsekwencjach, które ostatecznie przejawiają się sprowadzaniem antropologii do (tu wstawić wybrany termin) … (genów, gatunków, struktury mózgu, seksualności itd.). W tym wypadku niepokojące zdaje się radykalne przywiązanie do słuszności objętych na owym gruncie założeń. Znów pozostaje kwestia czy inne ujęcie jest w ogóle wykonalne. Przyjmijmy, że całkowita obiektywność w ocenianiu kultur nie zahacza o możliwość i postawmy pytanie czy poszukiwanie „natury ludzkiej” da się wykorzystać jako argument antyrelatywistyczny, właściwie to anty-antyrelatywistyczny… kurcze, relatywistyczny też. Zostańmy jednak przy drugim.

Mówią, że nie wyważa się otwartych drzwi. Musi, zatem w tym coś być. Musi być cos w tym, że wszyscy turyści jeżdżą w te same miejsca, w tym, że wszyscy grają w World of Warcraft. Zatem teraz już mogę chodzić do kościoła. Dlaczego nie korzystać z instytucji, która podkładając pod głowę poduszkę pierze intensywnie po tyłku? To oczywiście z lekka zabsurdalizowany przykład odnoszący się do wczesnych badań (choćby łąpania niewolników w kontrolowanych warunkach i podejściu, przy nastawieniu na osiągnięcie konkretnych wyników. Nie daleko temu do perspektywy zbawiania reszty świata. W końcu doprecyzowanie oglądu na temat innych kultur już „nastąpiło”.

„Krótko mówiąc, wskrzeszenie umysłu ludzkiego czy to w postaci nieustępliwego zdrowego rozsądku (…), czy nostalgicznego ekumenizmu (…), czy agresywnego scjentyzmu (…) jako stałego punktu w pełnym zawirowań świecie, oddala groźbę kulturowego relatywizmu rozbrajając siły kulturowej różnorodności. Podobnie jak w przypadku natury ludzkiej, ceną prawdy okazuje się dekonstrukcja inności”[2].

Podobnie też jak antyrelatywiści demonizują skutki założeń relatywizmu, tak anty-antyrelatywista Geertz czyni z założeniami antyrelatywistów.  I podobnie czynię ja w stosunku do anty-antyrelatywizmu Geertza nadając sobie jednocześnie miano anty-anty-antyrelatywisty. Zresztą dokładnie w stylu autora, unikając przypisania do siebie terminów wcześniejszych.

Na początku żartobliwie wspomniałem, iż Geertz mimo wszystko jest antyrelatywistą i w tym sensie zrealizował zgodne z poglądem postulaty wskazując na strach i pomijając (własne przecież) zapytanie o jego znaczenie. Kpina czy wyzwanie, ironia czy gniew? Normalność żywi się strachem przed normalnością, każe walczyć o wyobcowanie, postawienie się w opozycji. Czasami żeby być normalnym trzeba wykazać jak najwięcej odbiegnięć. Nawet, jeżeli na cel bierzemy małe lokalne kultury utrzymujące swój status jedynie w celach zarobkowych, to w pewnym stopniu by zaistnieć muszą pokazać zgodność swoich norm z normami otoczenia, symboli z symbolami otoczenia, a także ująć siebie w możliwie skrajnej (jak na warunki) odmienności. Ujawnia się tu pospolity dylemat jak we współczesnym świecie być innym będąc takim samym. Relatywizm podobnie jak poszukiwanie „natury ludzkiej” i zatłoczone targowisko wartości (w którym coraz trudniej nie wpadać na siebie) pochlasta inności tworząc dodatkowy poziom. Taki banał, opis gęsty czy nie zawsze pozostaje subiektywny. Stąd ten deszcz z początku, skrót wszystkiego co dalej. W ostateczności nie ma pewności czy ktoś nie leje nam interdyscyplinarnym i interpretacyjnym (zakończonym spryskiwaczem) szlauchem po oknie i czy bardziej sensowny byłby anty-anty-anty-antyrelatywizm. Nie jest to odwołanie do ogólnego wątpienia, choć przyznaje, że kpię trochę z zestawienia poglądów. Codzienność z kolei nie jest wszak po to żeby ją łapać. Lepiej zwyczajnie dryfować, udawać że to co przeciw nie istnieje, że bodźców i wioseł już dawno nie ma… Nachalnie świta, ba już koło południa. Nieprzyzwoicie wręcz leżeć dalej, gdy w około świat dawno się obudził. Nawet, gdy nie ma nic po za mną, zemną.

Niezła piosenka o poranku potrafi zdziałać cuda, oczywiście czasami bywa i tak, iż pobudkowe plany psuje przerwa w dostawie prądu i ustawiane tuż przed snem radio o wyznaczonej godzinie budzenia śpi razem z właścicielem, odbierając mu zasłużoną premię wzorowego współobywatela i działacza ludu.

Po nic szukać bodźca. Proste akcje i reakcje w wyuczeniach Mamy. Świat w głowie tylko… Pora w takim razie otworzyć już oczy. Choć znów jesteśmy jak widzowie programów Discovery, zawsze mamieni nieustannym powtarzaniem poruszanych problemów i zostawiani jak zwykle bez odpowiedzi.

 


[1] C. Geertz, Zastane światło,  Kraków 2004, s.63

[2] Tamże, s. 85

Witajcie po wakacyjnej przerwie

Informujemy, że od dnia 16.08.2012 Czasopismo Papricana wraca do stałego publikowania artykułów z zakresu filozofii, historii i literatury. Po wakacyjnej przerwie zmieniamy jedynie dzień ukazywania się tekstów. Od jutra będą się one pojawiały w czwartki, a nie jak do tej pory we wtorki. Zachęcamy do regularnej lektury i odwiedzania strony papricana.com. Zapowiadamy także ciekawą niespodziankę, związaną z działalnością naszego małego czasopisma. Niebawem podamy więcej informacji na ten temat.

Tymczasem, kolorowej lektury.
Redakcja

Myślenie o Tischnerze: Zasłona i wstyd

Bezpośrednie, właściwe ujęcie natury człowieka napotyka na szereg przeszkód. Jedną z bardziej naturalnych i spontanicznych jest wstyd. „Ja aksjologiczne, czując zagrożenie, podejmuje obronę wartości, którą żyje i która zarazem jest mu przypisana”[1]. Warto dodać, iż owe „<Ja aksjologiczne> jest tym <Ja – osobowym>, zakorzenionym w konkretny wymiar świata żywych ludzi i ich spraw”[2]. Prowadzi nas to zatem do wniosku, iż podstawą wstydu jest jakaś wartość osobowa. Powiedzmy, że na tą chwilę zwana godnością.

Myślenie o Tischnerze: Spotkać drugiego

Wstyd sam w sobie jest emocją ekspresyjną. Ciekawa w tym konekście wydaje się dwustopniowość jego intencjonalności. Okazując go za pomocą prostych objawów fizycznych jak zaczerwienione policzki wskazujemy na istnienie dodatkowej warstwy, której jawność jest niepożądana. Staje się on w ten sposób bezpośrednim świadectwem istnienia tajemnicy, a co za tym idzie będąc formą zasłony jest też dowodem istnienia czegoś zasłanianego. Wstyd w przeciwieństwie do ekspresji monologicznych (takich jak smutek, który możemy przeżywać w samotności) wymaga obecności drugiego człowieka. Jako ekspresja dialogiczna odczuwana z powodu „czegoś” wzglądem „kogoś” samym swym zaistnieniem wpływa na kształt dialogu z innym, właściwie poprzedzając słowa.

Wyobraźmy sobie prostą sytuację. Otóż wchodząc do pokoju przyłapujemy kogoś na czytaniu cudzej korespondencji. Wydaje się, iż naturalną reakcją osoby przyłapanej jest poczucie wstydu. Wiemy zatem, że się zasłania. Pojawia się pytanie: dlaczego? „Wstyd zawiera wskazówkę, że istnieje coś takiego, co drugi uważa za osobistą watrość, co jednak jest tak kruche, a może i dwuznaczne, iż może zginąć od spojrzenia”[3]. A więc byłaby to reakcja obronna na zasadzie lepiej coś ukryć niż stracić. Problem polega jednak na tym, iż jak już wcześniej powiedzieliśmy interesującą cechą charakterystyczną tej emocji jest jej dwupoziomowość. Co oznacza, że drugi wysyłając ten sygnał automatycznie informuje nas o istnieniu owej delikatnej wartości. Wypada ponowić postawione już pytanie: dlaczego? Otóż Tischner uważa, iż jest to znak sugreujący pewną możliwość poddania jej pod ocenę w wypadku możliwości nakierunkowania przyjaznego spojrzenia (do istoty wartości należy  wszak wymóg powszechnego uzniania). Wstyd staje się zatem prośbą o uznanie tego co ukryte, o pewną formę współudziału w emocji, którego celem jest uchwycenie znaczenia szacunku. Właściwie, zawarcia w tym akcie potwierdzenia godności i szacunku.

Przebieg kształtowania się owej relacji budzi w nas jednak szereg wątpliwości. Rzecz w tym, iż jest to prośba nie tylko o uznanie zasadności postępowania drugiego, ale także o pozwolenie na ukrycie motywacji. W prostym odbiorze wstyd przybiera formę komunikatu: „wiem, że możesz mnie potępić…” i na bazie wcześniejszych akapitów: „… ale nie rób tego gdyż jest coś o czym nie wiesz, a co jest dla mnie istotne”. Pozornie nie wskazuje na korzyści, jest wołaniem o litość wobec aktu samowoli. Jest też zatem świadomością zaprzeczenia wartościom, które oboje teraz uznajemy i próbą stworzenia precedensu przsunięcia odniesień danej sytuacji w krąg innych (wartości). To znaczy, wstydzący się wcale nie dąży do tego aby uzyskać akceptację w bezposredniej formie, a raczej do tego aby uratować swoją ukrytą rację na bazie zachwiania racją wpólną. Odnosząc się do przykładu jeżeli oboje jesteśmy skłonni przyznać, że nie należy czytać cudzej korespondencji i oboje zgadzamy się, iż nie należy krzywdzić innych. To wypada nam uznać istnienie owego nieujawnionego powodu, dla którego pierwsza kwestia nie narusza drugiej, oraz przyjąć, że ta akceptacja sama w sobie jest jej realizacją. W ten sposob nie obcujemy wyłącznie w obszarze aktu dobrej woli wobec drugiego, a w kontekście pozwól mi uratować moją wartość ratując też swoją. Tischner wspomina, że zasłona leży w kwestii działania i kalkulacji, jest próbą wyjścia z sytuacji bez wyjścia. Zgoda. Ma też być propozycją przejścia do twarzy i to tu pojawia się problem, gdyż wydaje się być po prostu próbą osłonięcia za wszelką cenę. Całość można by jedynie przyjąć  jako argument za istnieniem twarzy w ogóle, na podstawie istnienia czegoś zasłanianaego. Czegoś zasłanianego! Może kolejnej warstwy, może nieobecnej obietnicy prawdy. Zasłona jawi nam się w tym sensie jako delikatna i subtelna wersja maski. Jest dla twarzy tym czym przyzwolenie milczenia wobec prawdy, nie kłamie, ale też do niej nie prowadzi. Wskazuje, że to co się za nią chowa jest niekorzystne dla obu stron, a więc i umieszcza rozmówcę w konkretnych ramach, ogranicza dostęp w ten sposób nie będąc zachetą do wzajemnego otwarcia. Zasłona jest reprezentowaną w danej sytuacji własną koncepcją ja i wskazaniem właściwej koncepcji ty. Sprawia, iż poznanie drugiego staje się ukierunkowane i nie wychodzi poza ja ramy „ja – ja”.

Tekst jest kontynuacją cyklu rozważań na temat koncepcji człowieka w filozofii Józefa Tischnera.
Część poprzednia, poświęcona pierwszemu kontaktowi z drugim człowiekiem, dostępna jest TUTAJ

 


[1] W. Bożejewicz, Tischner. Poglądy filozoficzno-antropologiczne, Warszawa 2006, s. 33.

[2] Tamże, s. 33.

[3] J. Tischner, Filozofia dramatu, Kraków 2006, s. 54.