Autor: Magdalena Ferdynus

Absolwentka filologii polskiej. Ukończyła również studia podyplomowe z zakresu oligofrenopedagogiki i pedagogiki specjalnej. Przez około rok pracowała w szkole, nauczając gimnazjalistów języka polskiego. Obecnie uczy się być urzędnikiem.

Stefan Grabiński, czyli człowiek nie swojej epoki

Rok 1918 – początek XX-lecia międzywojennego, epoki, wraz z którą Polska odzyskuje niepodległość. To czas takich twórców, jak: Julian Tuwim, Kazimierz Wierzyński, Tadeusz Peiper, Julian Przyboś, Bruno Jasieński, Zofia Nałkowska, Stanisław Ignacy Witkiewicz, Stefan Żeromski, Bruno Schulz, Witold Gombrowicz. Tu powstaje ugrupowanie Skamandrytów, które pragnie cieszyć się wolnością, wychwalać uroki codziennego życia, upajać się radością płynącą z wiosny i zerwać z polską martyrologią. Rodzi się również Awangarda Krakowska ze swoją fascynacją teraźniejszością, miastem, masą, maszyną (słynny postulat 3xM) oraz futuryści, których również interesuje szybko zmieniająca się rzeczywistość i przyszłość. Odrzucają natomiast tradycję i dorobek artystyczny wcześniejszych pokoleń.

Prozę reprezentują głównie powieści. Powieści zaangażowane zarówno w warstwę społeczną, jak i polityczną, w których obserwuje się i analizuje społeczeństwo, jego kondycję i wnika się w głąb świadomości jednostek.

Są to czasy, w których artyści jednoczą się, tworzą różne grupy, prowadzą „stadny” i towarzyski tryb życia. Tryska z nich radość, entuzjazm, energia. Zapełniają sobą liczne kawiarnie, w których tworzą, dyskutują, bawią się. Dopiero w późniejszej fazie epoki pojawi się katastrofizm.

W takim okresie przyszło żyć również innemu twórcy – Stefanowi Grabińskiemu, człowiekowi, który nie poddawał się trendom i hasłom epoki, który miał swoją własna wizję świata i realizował ją, choć wiedział, że idzie pod prąd. Czytając wstęp Artura Hutnikiewicza do Utworów wybranych Stefana Grabińskiego[1], dowiadujemy się, że pisarz urodził się w 1887 roku w Kamionce Strumiłowej. Skończył gimnazjum bernardyńskie we Lwowie, a po odbyciu studiów filologicznych, został nauczycielem.

Żył 49 lat. Wyniszczała go gruźlica, która wtedy była chorobą nieuleczalną i dziedziczną. To przez nią stracił ojca i dwie siostry.

Debiutował w 1909 roku pod pseudonimem Stefan Żalny. Jego twórczość stanowią następujące utwory:

– tomiki nowel: Z wyjątków. W pomrokach wiary (1909), Na wzgórzu róż (1918), Demon ruchu (1919), Szalony pątnik (1920), Niesamowita opowieść (1922), Księga ognia (1922), Namiętność (1930);

– dramaty: Willa nad morzem, Zaduszki, Larwy (drugi tytuł: Manowiec);

– powieści: Salamandra (1924), Cień Bafometa (1926), Klasztor i morze (1928), Wyspa Itongo (1936).

Był samotnikiem, marzycielem i introwertykiem. „Nie tyle zatem z realistycznej obserwacji i analizy świata wyrastała ta twórczość, ile z intymnego marzenia i dziwnych snów o życiu. Potem sięgało się po książki i szukało potwierdzeń dla swych subiektywnych domniemań i  niesamowitych doświadczeń”[2].

Artur Hutnikiewicz pisze, że S. Grabiński „[…] był […] taki jak postaci z jego utworów, sprawiał wrażenie samotnika, oddzielonego od świata grubą taflą szklaną i pogrążonego bez reszty w swoim własnym doświadczeniu wewnętrznym. Przypominał przejmujące portrety owego romantyka amerykańskiego, którego sam bezgranicznie uwielbiał, Edgara Allana Poego. Chorobliwie wyszczuplony przez zjadającą go chorobę, zawsze czarno ubrany, o twarzy bladej, przeźroczystej, z której słabość jakby wyssała i wyciągnęła wszystkie barwy życia […]”[3]. A przy tym patrzył na świat zupełnie inaczej niż reszta, co było widoczne w jego utworach.

Koncepcje swojej twórczości oparł na trzech przesłankach: przekonaniu o wyższości myśli nad materią, pluralistycznym spirytualizmie w spojrzeniu na rzeczywistość oraz dynamicznej teorii bytu, jak pisze A. Hutnikiewicz[4]. Z myśli uczynił zatem, S. Grabiński, siłę stwarzającą, kreatorską. Pluralistyczna wizja świata, zaczerpnięta od amerykańskiego filozofa i psychologa Williama Jamesa, pozwalała postrzegać rzeczywistość jako wielopłaszczyznową i wielosferową. Oznacza to, że w obrębie jednego świata mogło istnieć wiele płaszczyzn, wiele różnych rzeczywistości, które wzajemnie na siebie oddziaływały. „[…] Grabiński rozwijał akcję swych utworów jakby w kilku planach. Rzeczywistość natury, poszerzona o czwarty wymiar, odsłaniała swoje nowe, nieznane i niesamowite oblicze. […] Toteż w świecie tego pisarza, w nie dających się przewidzieć punktach i momentach dokonują się nieustannie przesunięcia współistniejących i luzujących się wzajemnie kondygnacji, płaszczyzn, poziomów, i oto, nie wiadomo kiedy i jak, przekraczamy granice świata fenomenalnego wstępując w tajemniczą dziedzinę „tamtego brzegu”. W uregulowany nurt zjawisk włączają się raz po raz jakieś obce fale i wiry, zakłócając uświęcony nawykiem porządek rzeczy. Teraz i tu, w bezpośrednim otoczeniu, w granicach znanej i zmysłowo wymiernej rzeczywistości współistnieje w tajemny i zagadkowy sposób rzeczywistość inna , odmienna, niewidzialna, dająca znać o sobie w znakach i gestach tajemniczych. Symbolem owego pluralizmu istnienia jest „ślepy tor””[5].

Z dynamiczną teorią bytu natomiast spotykamy się u Heraklita, który zauważył, że świat nieustannie „płynie” do przodu, ciągle się przy tym zmieniając. Według jego teorii nie sposób jest wejść dwa razy do tej samej rzeki, gdyż cały czas napływają do niej nowe wody. Zatem owa rzeka nie będzie już tą samą rzeką.

Innym filozofem, który swoją dynamiczną teorią bytu zafascynował S. Grabińskiego był Henri Bergson (1859-1941). Według niego „rzeczywistość okazuje się, po pierwsze, nieskończenie różnorodna, zmienna, żywa; dynamiczna, wciąż nowa; nie mieści się w żadnych schematach, wyłamuje się ze wszystkich mechanizmów. Po wtóre zaś: stanowi zwartą całość, nie jest sumą samoistnych części […]”[6]. Władysław Tatarkiewicz dalej prezentuje poglądy filozofa w taki sposób: „Przyroda ma te same właściwości, co jaźń: różnorodność i nieustanny rozwój. Co wydaje w niej się niezmienne , jest tylko szczególną postacią zmienności: dzieje się wtedy tak, jak z pociągiem będącym w ruchu, który wydaje się nieruchomy dla pociągu poruszającego się w tym samy kierunku i z tą samą prędkością. Jeśli zaś rozwój jest właściwością, to jej pierwotną postacią nie są przedmioty martwe, lecz żywe, organiczne. Rozwój […] jest samorzutny, twórczy. Widoczne to zwłaszcza w przyrodzie organicznej, wytwarzającej wciąż nowe formy. Jest ona ciągłym tworzeniem, jej możliwości są nieograniczone i nieprzewidzialne. […] rozwój jest nieodłączny od istot organicznych, wypływa po prostu z ich wewnętrznych sił, z ich pędu życiowego […]”[7].

W krąg zainteresowań pisarza wchodziły jeszcze parapsychologia i psychopatologia. „Dla Grabińskiego owa „ciemna strefa” psychiki ludzkiej, zjawiska szaleństwa i obłędu, rozdwojenia osobowości, somnambulizmu, katalepsji przedstawiały szczególny i dodatkowy urok jako jeszcze jedno świadectwo zdające się przemawiać na rzecz immanentnej dziwności i tajemniczości świata, jego zdumiewającego polimorfizmu. Owe anomalie psychiczne, odchylenia i głębokie dewiacje to w przekonaniu pisarza jakby protuberancje życia, wyrzucone z jego głębin nadmierną prężnością soków; w nich to wygaduje się jawnie pandemonium bytu, a stopniowe pogrążanie się w mroki obłędu to niekiedy, wbrew pozorom, powolne wstępowanie w świetlisty krąg jasnowidzenia”[8].

W swojej twórczości, Grabiński, najwięcej miejsca przeznaczył na nowele i w nich też najpełniej objawił się jego talent pisarski. Nie były to jednak zwykłe nowele. Jak pisze A. Hutnikiewicz[9], Anglosasi nazywają takie utwory horror story lub weird fiction. „[…] niesamowita opowieść wywiedziona z mrocznej otchłani świata grozy i lęku. Literatura tego typu działa przede wszystkim nastrojem, a nastrój wyłania się i wywiązuje z samej już przestrzennej i czasowej lokacji zdarzeń”[10].

Choć ze swoimi utworami nie wpasował się w program epoki, w której żył, a współcześnie dla wielu jest jeszcze postacią nieznaną, to powraca się do jego twórczości, a fascynacja jego postrzeganiem świata stale rośnie. Dowodem na to może być wznowiony pod koniec września 2011 roku zbiór nowel Demon ruchu i inne opowiadania, który będzie tematem kolejnego artykułu.

 


[1] Hutnikiewicz A., Stefan Grabiński i jego dziwna opowieść [w:] S. Grabiński Utwory wybrane, I tom, Kraków 1980, s. 6.

[2] Ibidem, s. 7.

[3] Ibidem, s. 6.

[4] Ibidem, s. 8-12.

[5] Ibidem, s. 10.

[6] Tatarkiewicz W., Historia filozofii, t. 3, Warszawa 1983, s. 209.

[7] Ibidem, s. 16-17.

[8] Hutnikiewicz A., Stefan Grabiński i jego dziwna opowieść [w:] S. Grabiński Utwory wybrane, I tom, Kraków 1980, s. 13.

[9] Ibidem, s. 16.

[10] Ibidem, s. 16-17.

Albert Camus i jego przepis na życie cz. 2

Po ogólnym scharakteryzowaniu teorii absurdu Alberta Camusa w pierwszej części artykułu, przyszła kolej na zaprezentowanie postaci wpisujących się w dany pogląd.

Na pytanie, kto to jest człowiek absurdalny, A. Camus odpowiada: „Ten, który nie negując wieczności nie czyni nic dla niej. Nie dlatego żeby nostalgia była mu obca. Ale woli od niej swoją odwagę i rozumowanie. Odwaga uczy go, aby żył bez odwołań i zadowalał się tym, co ma; rozumowanie pozwala mu znać własne granice. Pewien wolności, która ma swój kres, buntu bez przyszłości i świadomości, która nie przetrwa, zamyka swoją przygodę w czasie życia. Oto jego dziedzina i jego działalność, która wyłącza go spod każdego sądu prócz własnego”[1].

Można zatem stwierdzić, że jednostka taka nie poddaje się uczuciu nostalgii, ale jest w stanie ciągłej walki. Liczy się dla niej tylko to, co tu i teraz.

Pierwszą z galerii postaci, wymienionych przez A. Camusa w Micie Syzyfa, jest Don Juan – mężczyzna, który kochał wszystkie kobiety,  przy każdej zatrzymywał się tylko na chwilę, by zaraz odejść do następnej. W ten sposób walczył, wypełniał swój cel. Jego życie polegało na ponawianiu doświadczenia i zwielokrotnianiu go. A. Camus ujmuje to w ten sposób: „Don Juan urzeczywistnia etykę ilości […]. człowieka absurdalnego cechuje niewiara w głęboki sens rzeczy. Biegnie od twarzy do twarzy  – płomiennej, zachwyconej – gromadzi je i spopiela. Czas biegnie z nim razem. Człowiek absurdalny nie oddziela siebie od czasu. Don Juan nie chce „kolekcjonować” kobiet. Ich ilość pozwala mu wyczerpać wszystkie szanse życia. Ten, kto kolekcjonuje, potrafi żyć przeszłością. Ale on odrzuca żal, który jest innym kształtem nadziei. Nie umie patrzeć na portrety”[2].

Kolejna postać to aktor. To on, wcielając się w różne postaci, przeżywa wiele żyć. Ważne jest, by jak najbardziej utożsamić się z odgrywaną rolą, aby zatracić się w bohaterze, którym ma się stać. Łatwo daje się zauważyć, że tu również chodzi o zdobycie jak największej ilości doświadczeń, by móc walczyć o siebie.

Następny typ osobowy to zdobywca. To jednostka, która wybrała czyn, a więc tym samym – działanie. „Zdobywcy wiedzą, że czyn sam w sobie jest bezużyteczny. Użyteczny byłby tylko ten, który poprawiłby człowieka i świat. Nigdy nie poprawię ludzi. Ale muszę postępować, jak gdybym mógł. W walce poznałem ciało. Nawet upokorzone jest moją jedyną pewnością. Mogę żyć tylko nim. Istota ludzka jest moją ojczyzną. Dlatego wybrałem ten wysiłek absurdalny i bez znaczenia. Dlatego opowiedziałem się za walką. […] Tak, człowiek jest swoim własnym celem. I celem jedynym. Jeśli chce być czymś, to tylko w tym życiu”[3].

Autor Obcego tak podsumowuje tę część rozważań: „Ani ja, ani nikt inny nie może tych ludzi sądzić. Nie chcą być lepsi, chcą być konsekwentni. Jeśli mądrością jest żyć tym, co się posiada, nie spekulując na temat tego, czego się nie posiada, są mędrcami. Jeden z nich, zdobywca, ale w dziedzinie ducha, Don Juan, ale w dziedzinie poznania, aktor, ale w dziedzinie rozumienia”[4].

Najbardziej absurdalną jednostką czyni jednak A. Camus, twórcę. Według niego „twórczość jest […] wzruszającym świadectwem jedynej godności ludzkiej: nieustającego buntu człowieka przeciwko jego kondycji, wytrwałego wysiłku z góry uznanego za jałowy”[5]. Ponadto autor pisze: „Tak więc od twórczości absurdalnej żądam tego samego, czego żądałem od myśli: buntu, wolności i różnorodności. Twórczość potem ukaże swoją głęboką bezużyteczność. W tym wysiłku codziennym, w którym inteligencja i pasja mieszają się ze sobą i siebie podtrzymują, człowiek absurdalny odkrywa dyscyplinę , na której wesprze się jego siła. Tak więc trzeba tu ćwiczenia, uporu i przenikliwości – jak trzeba ich było zdobywcy. Tworzyć zatem to nadać kształt swemu losowi. Człowieka absurdalnego dzieło określa co najmniej w tym samym stopniu, w jakim jest przez niego określone. Wiemy o tym od aktora: nie ma granicy pomiędzy wydawać się i być”[6].

Ostatnią postacią jest Syzyf – śmiertelnik, który został ukarany przez bogów i musi wtaczać na górę głaz, który, gdy znajdzie się przy samym wierzchołku, stacza się na ziemię. Mityczny bohater nie poddaje się. Nieustannie walczy, choć wie, że nigdy nie wygra. Ma świadomość tego, że skała jest jego przekleństwem. Zdaje sobie sprawę z tego, że jego praca jest bezużyteczna i pozbawiona nadziei. To wszystko czyni z Syzyfa człowieka absurdalnego, który, akceptując swoje przeznaczenie, niezmiennie zmaga się z własnym losem. Dzięki temu zachowuje swoją godność , staje się mocniejszy i silniejszy od swego głazu. „[…] jest ponad swoim losem”[7].

Co łączy te wszystkie postaci oprócz ich absurdalności? To mianowicie, że w każdej z nich można odnaleźć wielką pasję i chęć życia. Każda z nich odrzuca nostalgię, gorycz i melancholię na rzecz buntu, działania, tworzenia siebie ciągle od nowa.

Można powiedzieć, że w takim działaniu człowieka, przejawia się ogromna apoteoza życia. Bo to, co człowiek posiada, co jest namacalne i prawdziwie jego, to właśnie życie. Kierowanie nim i walka o nie, to najważniejsze zadanie.

 


[1] Camus A., Mit Syzyfa [w:] Albert Camus Eseje, przeł. J. Guze, Warszawa 1973, s. 149.

[2] Ibidem, s. 154.

[3] Ibidem, s. 166.

[4] Ibidem, s. 169.

[5] Ibidem, s. 190.

[6] Ibidem, s. 192.

[7] Ibidem, s. 196.

Albert Camus i jego przepis na życie cz. 1

Człowiek i jego życie. Czym są? Na pewno nierozerwalną całością. Istota ludzka nie istnieje bez swojego życia, a i życie nie istnieje bez jednostki, której dotyczy. Można jednak stwierdzić, że relacja ta nie odbywa się na równych prawach. Tutaj górą jest człowiek. To on sprawuje pieczę nad swoim życiem i dokonuje wszelkich wyborów. Ta wyższość jednostki ukazuje się, np. w jej słowach. Już samo stwierdzenie: „moje życie” jest na to dowodem, bo przecież pojawiający się  zaimek dzierżawczy „mój” oznacza, że jest się w posiadaniu czegoś, a mówiąc dobitniej – jest się właścicielem czegoś, w tym wypadku życia. Człowiek zatem jest kreatorem i rzeźbiarzem swojego istnienia. To, w którą stronę nim pokieruje, zależy od niego. A strony mogą być dwie: albo w górę – w kierunku jakiegoś sukcesu, samorozwoju, jasności, albo w dół – ku przepaści, ciemności samounicestwieniu. Przedmiot moich rozważań zawarty jest w pytaniu: Dlaczego brak poczucia wyższego sensu nie jest argumentem za samounicestwieniem?

Każdy człowiek, zapewne niejednokrotnie, a przynajmniej raz w życiu, zadał sobie choćby jedno z następujących pytań: Po co żyję? W jakim celu zostało mi dane życie? Czy warto żyć i znosić wszelkie męki istnienia? Trudne to pytania i nieczęsto od razu odnajdujemy na nie odpowiedź.

Jedno jest pewne – wszyscy żyjemy po to, aby któregoś dnia umrzeć. W obliczu takiej konkluzji trudno zachować spokój i przejść obok niej obojętnie, bo właściwie większość z nas boi się śmierci. Ten lęk jest bardzo naturalnym stanem, gdyż człowiek przeważnie odczuwa strach przed nieznanym i jest to niezależne od jego wiary, światopoglądu czy kultury, w której egzystuje. O samej śmierci przecież wiemy niewiele. Właściwie żyjemy jedynie wyobrażeniami o niej, które stworzyły wcześniejsze pokolenia, epoki i które wytwarzają nasze umysły współcześnie.

Panuje ogólne przekonanie o tym, że ci, którzy wierzą w istnienie Boga (jakiegokolwiek) mają najprościej, gdyż dla nich życie nie kończy się wraz z ostatnim uderzeniem serca. Wiedzą, że śmierć jest jedynie pewnym etapem w ich drodze. Dlatego też są świadomi tego, że samounicestwienie nie wchodzi w grę i należy je z góry odrzucić.

Mniej prosto mają ci, którzy nie posiadają swojego pozaziemskiego Stwórcy, ale mają jakiś cel życiowy, który pozwala im nie tyle zapomnieć, co stłumić w sobie myśl o śmierci i walczyć o to, co ich uszczęśliwi i w czym będą się realizować (może to być życie rodzinne, kariera zawodowa, hobby itd.).

W obu przypadkach można mówić o poczuciu wyższego sensu, który niejako ratuje człowieka przed samounicestwieniem się. Najtrudniejszą drogę do przebycia mają natomiast ci, którym nie dość, że żaden Bóg nie obiecał raju ani innej formy bytowania po śmierci, to jeszcze nie potrafią wskazać ani jednego logicznego powodu, by żyć oraz ci, którzy z różnych względów owy sens stracili.

Taki człowiek o wiele częściej balansuje, choćby teoretycznie, na granicy życia i śmierci. Jego myśli zwracają się ku ciągłym pytaniom o to, czy warto żyć, czy lepiej umrzeć, np. poprzez popełnienie samobójstwa.

Przede wszystkim tym ludziom z pomocą przychodzi Albert Camus (nie wykluczam jednak przydatności owego rozumowania również pozostałym dwóm grupom). Odrzucając Boga i nadzieję, formułuje swoją własną teorię życiową. W eseju „Mit Syzyfa” pisze: „Jest tylko jeden problem filozoficzny prawdziwie poważny: samobójstwo. Orzec, czy życie jest, czy nie jest warte trudu, by je przeżyć, to odpowiedzieć na fundamentalne pytanie filozofii”[1]. Sens istnienia zatem jest, wg Camusa, najistotniejszą kwestią. Podejmując temat samobójstwa, stwierdza, że: „W pewnym sensie zabić się to wyznać, jak w melodramacie. Wyznać, że życie nas przerasta albo, że nie rozumiemy życia”[2]. Jak ma się do tej konstatacji teoria życiowa A. Camusa? Zanim odpowiem na to pytanie, przedstawię pokrótce główne założenia owego poglądu. Otóż pojęciem-kluczem jest tu ABSURD. Skąd się bierze? A. Camus odpowiada: „Absurd rodzi się z tej konfrontacji: ludzkie wołanie i bezsensowne milczenie świata”[3]. Człowiek dostrzega absurd w momencie, kiedy pewnego dnia z rutyny codzienności wyrwie go pytanie: „dlaczego”, odnoszące się właśnie do ludzkiej egzystencji. Wtedy człowiek odrywa się od swojej dotychczasowej monotonii i doznaje pewnego rodzaju wstrząsu, w którym z kolei rozpoczyna się ruch świadomości, prowadzący do definitywnego przebudzenia. Dostrzegając absurd w śmierci, jednostka ludzka zaczyna odczuwać BUNT (kolejne ważne pojęcie w rozumowaniu autora)[4]. „Bunt nie jest dążeniem, nie zna nadziei. To pewność druzgocącego losu, ale bez rezygnacji.”[5]. Słowa te świadczą o tym, że człowiek mając świadomość ostatecznej klęski, nie poddaje się, chce walczyć ze śmiercią o siebie, o swoje człowieczeństwo. Walka ta staje się sensem jego życia. „Żyć to sprawić, by żył absurd. Sprawić, by żył absurd, to przede wszystkim patrzeć mu w twarz”[6]. „Ten bunt nadaje cenę życiu. Rozciągnięty na całą egzystencję, przypomina jej wielkość.”[7]. Pomimo tego, że absurd daje poczucie wolności, to „[…] nie wyzwala, ale wiążę. Nie upoważnia do wszystkich czynów. Wszystko jest dozwolone, nie znaczy: nic nie jest zabronione. Absurd przydaje jedynie równowartości konsekwencjom tych czynów. Nie zaleca zbrodni, to byłoby dziecinne, ale powiada, że wyrzut jest bezużyteczny”[8].

Oznacza to, że A. Camus nie jest zwolennikiem samobójstwa. Uważa ponadto, że nie jest ono, jak sądzi wiele osób, następstwem buntu. Tłumaczy to w ten sposób: „Nie stanowi ono bowiem jego zakończenia logicznego. Jest jego dokładnym przeciwieństwem, ponieważ zakłada zgodę. Samobójstwo podobnie jak skok, to akceptacja skrajna”[9]. Autor „Dżumy” pisze wprost: „Samą świadomością przekształcam w regułę życia to, co było zaproszeniem do śmierci – i odrzucam samobójstwo”[10]. Następnie dodaje: „Teraz chodzi o to, by żyć”[11].

Można zatem powiedzieć, że rozważania A. Camusa dają odpowiedź na pytanie postawione we wstępie. Brak poczucia wyższego sensu, to żaden argument za samounicestwieniem, choćby dlatego, że człowiek z założenia powołany jest do życia, do przeżywania tego, co tu i teraz i walki z wszelkimi przeciwnościami, nawet jeśli w ogólnym rozrachunku skazany jest na klęskę.

Nie ma na świecie takiego powodu, który byłby wystarczający do samounicestwienia. Zawsze w opozycji nadrzędny będzie nakaz życia, jeśli nie dla wyższego sensu, to jedynie dla samej walki o jak najdłuższe przetrwanie.

Niech dowodem na to będą jeszcze słowa współczesnych pisarzy, Wiesława Myśliwskiego: „[…] człowiek jest najdziwniejszą istotą na tym świecie […]. I nie chce zrozumieć, że lepiej dla niego, gdy zna swoje miejsce, czas, swoje granice. Przecież to, że się rodzimy i umieramy, jest już porządkiem, który nakazuje nam żyć”[12] i Agaty Tuszyńskiej: „Bądź odważny w walce, im bardziej pozbawiona nadziei, tym twoje nastawienie bardziej godne podziwu”[13]. „Ratowanie życia, ocalenie życia, nie ma nic świętszego”[14].

 


[1] Camus A., Mit Syzyfa [w:] Albert Camus Eseje, przeł. J. Guze, Warszawa 1973, s. 97.

[2] Ibidem, s. 99.

[3] Ibidem, s. 116.

[4] Ibidem, s. 104-105.

[5] Ibidem, s. 137.

[6] Ibidem, s. 137.

[7] Ibidem, s. 138.

[8] Ibidem, s. 150.

[9] Ibidem, s. 137.

[10] Ibidem, s. 145.

[11] Ibidem, s. 146.

[12] Myśliwski W., Traktat o łuskaniu fasoli, Kraków 2006, s. 60.

[13] Tuszyńska A., Ćwiczenia z utraty, Kraków 2007, s. 191.

[14] Ibidem, s. 204.