Abstrakcja jako forma wyrazu sztuki i nauki

Werner Heisenberg, jeden z najwybitniejszych fizyków XX wieku, podczas referatu wygłoszonego na sympozjum fundacji H. von Karajana w Salzburgu – tak wypowiedział się o związku współczesnej sztuki z naukami ścisłymi: „Mawia się często, że sztuka dzisiejsza jest bardziej abstrakcyjna niż dawna, że jest bardziej oddalona od życia bezpośredniego i że to właśnie łączy ją ze współczesnym przyrodoznawstwem i techniką (…)”[1]. Stan taki może oznaczać dwie rzeczy:

a)                    język, którym mówimy o sztuce przestał współgrać z wewnętrznym dyskursem sztuki

b)                    język powszechnego dyskursu przestał współgrać z językiem, którym wysławia się sztuka

Obie te sytuacja są potencjalnie frapujące, choć mogą się wydawać myląco podobne. W tej pierwszej mamy do czynienia z klasycznym przykładem rozminięcia się odbiorcy  z przekazem artystycznym (ewentualnie intencją artysty), najczęściej objawiającym się w nieczytelności formy i niemożności opisu tego co owa forma w sobie zawiera. Zjawisko to nasila się zwłaszcza w momencie kryzysu znaku, który cechuje się tendencją do przewartościowania jego znaczenia. Jako przykład niech posłuży poezja symboliczna, konkretna i inne nurty izolujące słowo z kontekstu językowego. Jeśli – jak mawiał Stanisław Dróżdż – słowo nabiera znaczenia samo w sobie i samo dla siebie, zrozumiałym okaże się dysonans na linii języka dyskursu o sztuce i języka sztuki. Sztuka przestaje opisywać obraz, zaczyna natomiast pisać obrazem, i dlatego właśnie rozmija się z językiem którym o niej komunikujemy. Nie bez powodu Andre Breton twierdził, że „strach przed obłędem nie zmusi go do zatrzymania sztandaru wyobraźni w połowie masztu”[2]. Tak ryzykowna była to droga.

Druga sytuacja stanowi przejaw swoistego „wyparcia” tradycyjnego, skostniałego języka, który nie jest w stanie wyrazić proroczych, nadchodzących tendencji ekspresji artystycznej. Jako model tego przypadku przywołajmy wszelkiego rodzaju awangardę. Owa „przednia straż” właśnie przez to się definiuje, że szuka w niszach, których jeszcze nie umiemy nazwać. Nie kryzys znaku jest jej głównym motorem, ale pierwiastek witalny, przebijający się ze stanowczością przez glebę zastałej spuścizny artystycznej. Awangarda dlatego przestaje współgrać z językiem którym mówi się o sztucę, że wyprzedza mało plastyczną strukturę werbalną – zawsze dopasowującą się do tego co zakorzenione – a nie odwrotnie.

Nie jest celem niniejszej rozprawy osądzać, który z tych przypadków odnosi się do aktualnego stanu rzeczy, i nie o to chyba chodzi. Wydaje się, że wspomniane procesy stanowią przejaw uniwersalnej cyrkulacji idei artystycznej i od zarania dziejów zjawisko pierwsze prowokowało drugie itd. Idea abstrakcji przybiera realną postać w odrywania się znaku i znaczenia (a), oraz wyprzedzenia znaku przez znaczenie, którego jeszcze mu nie nadano, albo którego nie można było nadać – ponieważ ówcześnie nie istniał (b).

W tym miejscu rodzi się zasadnicze pytanie – na ile sztuka i jej abstrakcyjność, okazuje się zbieżna z nauką i jej stopniowym odrywaniem od życia? W swojej istocie jest to pytanie o tą samą podstawę nauki i sztuki – a co za tym idzie – o zrównanie jednej i drugiej na płaszczyźnie czystej abstrakcji i czystego znaku.

Heisenberg jako pierwszy przykład tendencji do abstrakcji we współczesnym przyrodoznawstwie wymienia rozwój biologii. Pod koniec XVIII wieku biologia – składająca się z zoologii i botaniki – za główne zadanie poczytywała sobie wprowadzanie ładu i porządku w wielorakie formy istot żywych, istotne okazywały się podobieństwa i różnice, rodziła się nowożytna taksonomia. „Nawet jednak to przyrodoznawstwo, zwrócone ku życiu bezpośrednio przeżywanemu, nie mogło nie szukać jednolitych punktów widzenia, z których byłoby w stanie zrozumieć łącznie rozmaite formy życia”[3] – pisze niemiecki fizyk. Z konieczności poszukiwań jednolitych form narodziła się abstrakcja. Nawet Goethe, lękający się jej jak ognia, poszukiwał swoistej prarośliny i potrzeba było aż Schillera, aby wytłumaczył mu, że praroślina jest jedynie ideą i jako taka sama w sobie stała się abstrakcją. W toku rozwoju biologii jako element wspólny wszystkich istot żywych uważano najpierw przemianę materii, później rozrodczość itd. Z czasem analizując coraz mniejsze dziedziny, naukowcy zbliżyli się do poziomu molekularnego. Siłą rzeczy biologia zaczęła mówić językiem chemii, czyli wyabstrahowanego idealnego znaku – opisującego idealne modele reakcji. Rozumieć oznaczało zatem rozpoznawać powiązania, i widzieć to co szczegółowe jako przypadek tego co ogólne. Przejście ku czemuś ogólnemu jest zarazem przejściem ku abstrakcji. Barwna plama stała się metaforą aktu seksualnego, kwas nukleinowy – biopolimer zbudowany z nukleotydów – najbardziej fundamentalną strukturą występującą w istotach żywych i wirusach.

Podobny, prawie awangardowy scenariusz sprawdził się we współczesnej fizyce. Naukowcy stanęli wobec zadania od którego nie sposób było się uchylić, musiał przecież istnieć jakiś sposób precyzyjnego i racjonalnego opisu procesów zachodzących we wnętrzu atomu. Fizyka zaczęła przechodzić drogę analogiczną do sztuki okresu międzywojennego – język który stworzyła, przestał odpowiadać możliwością opisu tego, co odkrywała. „Oto więc dana była pewna treść, mianowicie wyniki wielu eksperymentów atomowych, domagająca się upostaciowienia”[4].

Wracając jednak to istoty wywodu, wydaje się, że pomimo podobieństw sztuka ma inne niż nauka zadanie. Nauka stawia sobie jako cel predykcję i eksplanację, staje się więc pragmatyczna, posiada swoisty hermeneutyczny charakter przejawiający się w ambicji zrozumienia i opisu doświadczanego świata. Sztuka natomiast reprezentuje, przedstawia, zmaga się wreszcie z materią na bazie której poprzez artystę nadawany jest jej kształt. „Jeśli nie ma treści przedstawienia, brak gleby na której może rosnąć sztuka”[5] – słusznie zauważa Heisenberg. Jeśli w sztuce możliwe okaże się wydobycie każdego dźwięku, to walka artysty ustaje i wysiłek uderza w próżnie.

Jak wobec tego porównać współczesne przyrodoznawstwo ze współczesną sztuką na gruncie abstrakcyjności? Wiemy przecież, że istnieją kierunku artystyczne definiowalne poprzez negację konkretnych form (np. malarstwo „nieprzedmiotowe”, muzyka atonalna). W ich zainteresowaniu nie leży treść, forma natomiast obecna jest jedynie przez jej negację. W obecnej i minionej nauce proces ten nie znalazł jednak precedensu. Mówiono być może o fizyce nieklasycznej, ale nauka sensu largo nie może definiować swoich przymiotów poprzez wypieranie konkretnej postaci rzeczywistości – nie takie są jej pryncypia. Znamienna wydaje się jeszcze jedna, delikatna różnica. Współczesne nauki przyrodnicze odnoszą się do swojej problematyki zawsze w kontekście procesu historycznego, Heisenberg pisze nawet o bezzasadności pytania o to „co ma być wyjaśnione”. Gra idzie o to „jak ma być to wyjaśnione”. Sztuka zdaje na tym polu o wiele bardziej dyskusyjna – jakby sama prezentowana treść była momentami sporna i nieuchwytna.

Wobec wymienionych różnic zapytajmy o wspólną podstawę abstrakcyjności i jej genezę. W całych dotychczasowych dziejach ekspresja artystyczna powiązana była żywotnie z duchem epoki, ukazywała jej rację życia i sposób doznawania (Lebensgefühl)[6]. Jeśli możemy pokusić się o jakąś generalizację w odniesieniu do współczesnej sztuki, przemożne okaże się w niej dążenie do ekspansji, rozwoju – nieznane czasom minionym. Zaciera się pryzmat postrzegania świata poprzez tradycję, krąg kulturowy, tożsamość narodową. Zarzewiem nowej twórczości staje się świat jako całość, podany w popkulturze, powtarzających się toposach, uniwersalnym odniesieniu kulturowym (wystarczy spojrzeć na obraz Marcina Maciejewskiego, przedstawiający klatki z filmu „Scarface”, na których Robert De Niro namalowany bez rysów twarzy, uwodzi Michelle Phipher – aby zrozumieć o co chodzi).

Zgadza się ta tendencja całościowa z prądem współczesnych nauk szukających Uniwersalnej Teorii Wszystkiego. Urzeczywistniając ten program, zmuszone są one wchodzić na coraz wyższe szczeble abstrakcyjności. Stąd nietrudno sobie wyobrazić, że całościowe odniesienie do fizyko-chemicznej struktury naszego życia może być artystycznie zaprezentowane jedynie „w razie gotowości do wkroczenia w rejony naprawdę dalekie od życia”[7].

Prawdopodobnie wiele z tego, co się teraz dzieje w sztuce i właśnie to, co w niej dziwaczne, można porównać z owym znanym z nauk stadium początkowego zamętu, które przygotowuje podstawy pod narodziny nowego języka i nowego paradygmatu. Odbywało się tak w momencie podważenia mechaniki newtonowskiej, nie inaczej było podczas odkrywania efektów kwantowych, o których sam Einstein wypowiadał się z dezaprobatą[8]. Niemniej jednak zamęt ten nigdy nie jest w nauce długotrwały, zawsze poprzedza on okres dla odkrycia nowych relacji i uformowania się nowego języka. W tej mierze można odnosić się całkiem optymistycznie do przyszłości sztuki. Aczkolwiek w końcowym rachunku chodzi o nowe upostaciowienie i tworzenie nowych form, to „nowe formy mogą powstawać jedynie z nowej treści; nigdy nie może się dziać odwrotnie”[9]. Wobec tego abstrakcja w sztuce, aby być prawdziwie twórcza, musi czynić widzialnymi nowe treści, podobnie jak ma to miejsce w fizyce czy matematyce.

Reasumując; w sztuce jak i w nauce widzimy nieodpartą tendencję do uniwersalizacji. W przyrodoznawstwie szukamy abstrakcyjnych podstaw wszelkich oddziaływań, w sztuce wspólnej formy wyrazu, idealnego oddania treści Życia. Możemy nazwać ten ruch „kierunkiem metafizycznym” o tyle, o ile metafizyka definiuje dążenie do ustalenia jednej i niepodważalnej podstawy bytu. O ile nauki szczegółowe poczyniły duży krok, aby osiągnąć ten ciągle odległy (i może niedościgniony) cel, o tyle sztuka nadal wydaje się bytować w stadium wstępnego zamętu. Nie jest wykluczone, że jedność treściowa i formalna niszczy sztukę, na pewno jednak eksperyment ten wzniósłby nas ku kolejnym stopniom poznawania siebie poprzez twórczość, a świata poprzez jego opis.



[1] W. Heisenberg, Ponad granicami, Warszawa 1979, s. 239-240.

[2] Słowa pochodzą z Manifestu surrealistycznego opublikowanego w 1924 r.

[3] W. Heisenberg, Ponad…, s. 241.

[4] W. Heisenberg, Ponad…, s. 243.

[5] Ibidem, s. 245.

[6] Ibidem, s. 246.

[7] Ibidem, s. 247.

[8] Mówił on o „upiornych odziaływaniach na odległość”. Przymiotnik ten odnosi się do specyficznych właściwości relacji kwantowych. Nie mogąc dociec ich natury, a raczej widząc w nich czasowe rozwiązanie wynikające z niemożności opisu tego co odkrywamy, Einstein napisał: “spukhafte Fernwirkung”, [w:] A. Einstein, The Born-Einstein Letters; Correspondence between Albert Einstein and Max and Hedwig Born from 1916 to 1955,  New York, 1971.

[9] W. Heisenbgerg, Ponad…, s. 251.

Myślenie o Tischnerze: Zasłona i wstyd

Bezpośrednie, właściwe ujęcie natury człowieka napotyka na szereg przeszkód. Jedną z bardziej naturalnych i spontanicznych jest wstyd. „Ja aksjologiczne, czując zagrożenie, podejmuje obronę wartości, którą żyje i która zarazem jest mu przypisana”[1]. Warto dodać, iż owe „<Ja aksjologiczne> jest tym <Ja – osobowym>, zakorzenionym w konkretny wymiar świata żywych ludzi i ich spraw”[2]. Prowadzi nas to zatem do wniosku, iż podstawą wstydu jest jakaś wartość osobowa. Powiedzmy, że na tą chwilę zwana godnością.

Myślenie o Tischnerze: Spotkać drugiego

Wstyd sam w sobie jest emocją ekspresyjną. Ciekawa w tym konekście wydaje się dwustopniowość jego intencjonalności. Okazując go za pomocą prostych objawów fizycznych jak zaczerwienione policzki wskazujemy na istnienie dodatkowej warstwy, której jawność jest niepożądana. Staje się on w ten sposób bezpośrednim świadectwem istnienia tajemnicy, a co za tym idzie będąc formą zasłony jest też dowodem istnienia czegoś zasłanianego. Wstyd w przeciwieństwie do ekspresji monologicznych (takich jak smutek, który możemy przeżywać w samotności) wymaga obecności drugiego człowieka. Jako ekspresja dialogiczna odczuwana z powodu „czegoś” wzglądem „kogoś” samym swym zaistnieniem wpływa na kształt dialogu z innym, właściwie poprzedzając słowa.

Wyobraźmy sobie prostą sytuację. Otóż wchodząc do pokoju przyłapujemy kogoś na czytaniu cudzej korespondencji. Wydaje się, iż naturalną reakcją osoby przyłapanej jest poczucie wstydu. Wiemy zatem, że się zasłania. Pojawia się pytanie: dlaczego? „Wstyd zawiera wskazówkę, że istnieje coś takiego, co drugi uważa za osobistą watrość, co jednak jest tak kruche, a może i dwuznaczne, iż może zginąć od spojrzenia”[3]. A więc byłaby to reakcja obronna na zasadzie lepiej coś ukryć niż stracić. Problem polega jednak na tym, iż jak już wcześniej powiedzieliśmy interesującą cechą charakterystyczną tej emocji jest jej dwupoziomowość. Co oznacza, że drugi wysyłając ten sygnał automatycznie informuje nas o istnieniu owej delikatnej wartości. Wypada ponowić postawione już pytanie: dlaczego? Otóż Tischner uważa, iż jest to znak sugreujący pewną możliwość poddania jej pod ocenę w wypadku możliwości nakierunkowania przyjaznego spojrzenia (do istoty wartości należy  wszak wymóg powszechnego uzniania). Wstyd staje się zatem prośbą o uznanie tego co ukryte, o pewną formę współudziału w emocji, którego celem jest uchwycenie znaczenia szacunku. Właściwie, zawarcia w tym akcie potwierdzenia godności i szacunku.

Przebieg kształtowania się owej relacji budzi w nas jednak szereg wątpliwości. Rzecz w tym, iż jest to prośba nie tylko o uznanie zasadności postępowania drugiego, ale także o pozwolenie na ukrycie motywacji. W prostym odbiorze wstyd przybiera formę komunikatu: „wiem, że możesz mnie potępić…” i na bazie wcześniejszych akapitów: „… ale nie rób tego gdyż jest coś o czym nie wiesz, a co jest dla mnie istotne”. Pozornie nie wskazuje na korzyści, jest wołaniem o litość wobec aktu samowoli. Jest też zatem świadomością zaprzeczenia wartościom, które oboje teraz uznajemy i próbą stworzenia precedensu przsunięcia odniesień danej sytuacji w krąg innych (wartości). To znaczy, wstydzący się wcale nie dąży do tego aby uzyskać akceptację w bezposredniej formie, a raczej do tego aby uratować swoją ukrytą rację na bazie zachwiania racją wpólną. Odnosząc się do przykładu jeżeli oboje jesteśmy skłonni przyznać, że nie należy czytać cudzej korespondencji i oboje zgadzamy się, iż nie należy krzywdzić innych. To wypada nam uznać istnienie owego nieujawnionego powodu, dla którego pierwsza kwestia nie narusza drugiej, oraz przyjąć, że ta akceptacja sama w sobie jest jej realizacją. W ten sposob nie obcujemy wyłącznie w obszarze aktu dobrej woli wobec drugiego, a w kontekście pozwól mi uratować moją wartość ratując też swoją. Tischner wspomina, że zasłona leży w kwestii działania i kalkulacji, jest próbą wyjścia z sytuacji bez wyjścia. Zgoda. Ma też być propozycją przejścia do twarzy i to tu pojawia się problem, gdyż wydaje się być po prostu próbą osłonięcia za wszelką cenę. Całość można by jedynie przyjąć  jako argument za istnieniem twarzy w ogóle, na podstawie istnienia czegoś zasłanianaego. Czegoś zasłanianego! Może kolejnej warstwy, może nieobecnej obietnicy prawdy. Zasłona jawi nam się w tym sensie jako delikatna i subtelna wersja maski. Jest dla twarzy tym czym przyzwolenie milczenia wobec prawdy, nie kłamie, ale też do niej nie prowadzi. Wskazuje, że to co się za nią chowa jest niekorzystne dla obu stron, a więc i umieszcza rozmówcę w konkretnych ramach, ogranicza dostęp w ten sposób nie będąc zachetą do wzajemnego otwarcia. Zasłona jest reprezentowaną w danej sytuacji własną koncepcją ja i wskazaniem właściwej koncepcji ty. Sprawia, iż poznanie drugiego staje się ukierunkowane i nie wychodzi poza ja ramy „ja – ja”.

Tekst jest kontynuacją cyklu rozważań na temat koncepcji człowieka w filozofii Józefa Tischnera.
Część poprzednia, poświęcona pierwszemu kontaktowi z drugim człowiekiem, dostępna jest TUTAJ

 


[1] W. Bożejewicz, Tischner. Poglądy filozoficzno-antropologiczne, Warszawa 2006, s. 33.

[2] Tamże, s. 33.

[3] J. Tischner, Filozofia dramatu, Kraków 2006, s. 54.

Życie i śmierć w okopach I wojny światowej

Dla nikogo ziemia nie znaczy tyle, co dla żołnierza. Kiedy tuli się do niej długo i mocno, kiedy w śmiertelnym lęku przed ogniem wciska się w nią głęboko, twarzą i kończynami, ona to staje się jedynym przyjacielem, bratem, matką, w jej milczenie i w jej zacisze wyjękuję swój strach i swoje krzyki, a ona je przyjmuje(…)[1]

Wydarzenia I wojny światowej znamy dzisiaj w przeważającej mierze z podręcznikowych opisów, których ze względu na ograniczony czas, jaki poświęcony jest w szkole na historię XX w., często nie zdąży się omówić. Rzadko ten temat porusza się w mediach i stosunkowo nie wiele też powstało opracowań traktujących o Wielkiej Wojnie. Historia pierwszej połowy XX w. zdominowana została przez wydarzenia kolejnego światowego konfliktu z lat 1939-45, który przyćmił to, co działo się zaledwie kilka lat wcześniej. Stąd wiedza większości z nas o wydarzeniach I wojny światowej ograniczona jest do najważniejszych faktów i postaci tamtego okresu, natomiast los szeregowych, anonimowych żołnierzy, którzy znaleźli się w beznadziejnej, bezsensownej i dramatycznej sytuacji wciąż jest pomijany w skrótowych relacjach przypominających jeden z najkrwawszy konfliktów w dziejach świata.

Pierwsza wojna światowa była wojną pozycyjną, najkrwawszą i najokrutniejszą w ówczesnej historii. Żołnierze walczących stron utkwili naprzeciwko siebie w okopach przecinających Europę od Kanału La Manche do granicy szwajcarskiej, rozdzieleni tylko wąskim pasem ziemi niczyjej. O tym jak wyglądało życie na pierwszej linii frontu, na dnie okopu pisze Erich Maria Remarque, we wstrząsającej książce Na zachodzie bez zmian i to tym właśnie dziełem inspirowany jest niniejszy artykuł. Remarque opisuje wojenną rzeczywistość na linii frontu widzianą oczyma szeregowych żołnierzy, wśród których znalazł się również on sam. Autor z całą bezwzględnością obnaża bezsens wojny i tragedię ludzi, którzy zbyt szybko się zestarzeli, zatracając młodość w brudzie, zwątpieniu, samotności, rozpaczy, przerażeniu i śmierci. Dla ludzi wysłanych na pierwszą linię frontu ziemne schrony stały się rodzajem otwartego więzienia, w którym życie biegło zupełnie odmiennym rytmem, naznaczonym bezsennością, bólem, głodem, często nudą, a zarazem niewyobrażalnym stresem. Już sam obraz, jaki odsłaniał widok z okopu był piorunujący. Przed linią umocnień, pomiędzy walczącymi stronami znajdował się pas ziemi niczyjej, którego szerokość wahała się w różnych miejscach od kilkudziesięciu, do kilkuset metrów. Był to teren, gdzie dochodziło do bezpośrednich, zaciekłych starć i znajdujący się pod ciągłym ostrzałem karabinowym, artyleryjskim oraz lotniczym. Stąd cały ten obszar był wyjałowiony z wszelkiej roślinności, za to  usiany niezliczonymi lejami po pociskach, szczątkami budynków, drutem kolczastym oraz rozkładającymi się ciałami poległych ludzi i zwierząt, których nie można było zabrać i pochować ze względu na ciągły ostrzał snajperski[2].

Dzień w okopie rozpoczynał się około godziny piątej rano, gdyż większość ataków nieprzyjacielskich miała miejsce właśnie o świcie. Żołnierze przygotowywali więc broń, zajmowali pozycje obronne i oczekiwali na ewentualną ofensywę, nieregularnie ostrzeliwując wrogie pozycje. Najbardziej pracowitym czasem była noc. Po zmroku rozpoczynały się wszelkiego rodzaju prace umocnieniowe związane z konserwacją i naprawą okopów. By nie ściągać na siebie uwagi snajperów działania takie można było podejmować tylko w ciemności i  w absolutnej ciszy, co wielokrotnie potęgowało obciążenie pracą, która polegała na kopaniu umocnień, układaniu nowych worków z piaskiem czy rozciąganiu drutu kolczastego. Nocą na obszar ziemi niczyjej wysyłano małe grupy żołnierzy, których zadaniem było zabranie z pola walki rannych za dnia  towarzyszy, odzyskanie sprzętu pozostałego przy zabitych, uzyskanie informacji o stanie umocnień wroga, podejmowano próby wykradania dokumentów, prowiantu czy pojmania jeńców[3]. Wszystko to wymagało dużej energii i siły, której nie mogły dostarczyć brak pożywienia, choroby, bezsenność i ogólne poczucie beznadziejności. Ze względu na trudności z dostarczeniem prowiantu, żołnierze często cierpieli głód. O przyrządzeniu ciepłego posiłku nie mogło być mowy, gdyż dym z ogniska mógł zdradzić ich lokalizację. Na zdrowiu walczących mocno odbijał się brak warzyw i owoców. W codziennej diecie dominowały stary chleb i konserwy (często brakowało i tego), ale ze względu na warunki w jakich je przechowywano, często były już zepsute i zapleśniałe, stąd też większość żołnierzy miało problemy żołądkowe i ostrą krwawą biegunkę[4]. W codziennej okopowej egzystencji swoje stałe miejsce w harmonogramie miała nierówna walka ze szczurami i wszami, które były prawdziwą plagą. Na wszy nie było sposobu, próbowano usuwać je ręcznie, ale nie przynosiło to większych efektów[5]. Szczury, zwane trupimi, odznaczały się taką zuchwałością, że nie obawiały się nawet chodzić po twarzach drzemiących ludzi. Sen był więc praktycznie niemożliwy. Do tego gryzonie pozbawiały żołnierzy i tak już opłakanych ilości jedzenia. Gdy tylko więc nadarzała się okazja urządzano na nie krwawe polowania[6]. W okopach nie było możliwości zmiany ubrania, a tym bardziej bielizny, wyjątkową więc udrękę stanowiło błoto i brud, który był wszechobecny oraz warunki atmosferyczne, które w tych okolicznościach niezależnie od pory roku były bardzo dokuczliwe. Linię okopów można przyrównać do jednej wielkiej, nie wysychającą kałuży wody i błota, stale zasilaną przez topniejący śnieg lub padający deszcz. Zdarzały się przypadki śmierci przez zasypanie obsuwającymi się zwałami mokrej ziemi[7]: Woda jest ohydna i wsącza się wszędzie od góry i od spodu(…) Żołnierze muszą dniem i nocą szuflować błoto z okopów. Nikt nie ma suchych stóp, nie mówiąc o suchym ubraniu[8]. Żołnierze przez całe dnie stali w bagnistej breji, co w połączeniu z brakiem higieny i głodem musiało skutkować chorobami takimi jak tyfus czy zapalenie jelit, nie mówiąc już o drobniejszych, ale dokuczliwych przypadłościach reumatyzmie czy tzw. stopie okopowej, bolesnej dolegliwości stóp, powodowanej długotrwałym przebywaniem w wodzie. Do tego wszystkiego dochodził jeszcze trudny do zniesienia odór odchodów i rozkładających się ciał[9]: Kiedy wiatr zawiewa ku nam, przynosi opary krwi, ciężkie, wstrętnie słodkawe. Niesie z lejów trupie wyziewy, które zdają się być mieszaniną chloroformu i zgnilizny, wywołującą w nas mdłości i wymioty[10]. Trudno sobie wyobrazić, jak piorunująco takie warunki wpływały na psychikę ludzi uwięzionych i stłoczonych w wąskiej ziemnej jamie.

Stan wyczekiwania i rutyny przerywał moment ofensywy i rozpoczynająca się walka, której preludium stanowiła  kanonada wrogiej artylerii lub ostrzał z powietrza. Pociski rozrywały ziemię, okopy i ludzi, pozostawiając po sobie głębokie leje i szczątki ciał. Przykładowo, podczas natarcia pod Verdun na czworobok o wymiarach 1000 na 500 metrów niemiecka artyleria zrzuciła 80 tysięcy pocisków[11], od których ginęły bez śladu tysiące ludzi, rozerwanych na niezidentyfikowane części[12]. Kolejnym etapem ataku, który rozwinął się właśnie podczas pierwszej wojny światowej, było użycie gazów bojowych. Najczęściej stosowano iperyt, lewizyt, fosgen i adamsyt. Gaz porażał przeważnie wzrok i drogi oddechowe, ale powodował także ogólny paraliż lub zaburzenia psychotoksyczne[13]. Wśród walczących uchodził za broń szczególnie przerażającą, przed którą nie było jeszcze skutecznej ochrony, a na dodatek, jako cięższy od powietrza, osiadał w okopach i zagłębieniach pozostając niebezpiecznym przez wiele dni[14]. Ci którzy zbyt późno zauważyli nadciągającą gazową chmurę i w porę nie założyli maski gazowej, umierali w męczarniach. Ci którzy zdołali przeżyć często trwale tracili wzrok lub do końca życia mieli problemy z oddychaniem. Przy mniejszych zatruciach przeważnie wracało się do zdrowia, ale był to proces długotrwały i bolesny. W maskach gazowych, przeważnie prowizorycznych, żołnierze wybiegali z okopów i rozpoczynała się walka na śmierć i życie przy użyciu, karabinów, broni krótkiej, bagnetów, granatów ręcznych, saperek itp. Wszystko odbywało się w myśl prostej zasady: „jeśli my ich nie zniszczymy, wówczas oni zniszczą nas”[15]. Maski dodatkowo ograniczały swobodę ruchów, utrudniały oddychanie, a obawa przed utratą szczelności stale potęgowała strach związany z walką. Na polu bitwy szeregowi żołnierze, zwykli ludzie oderwani od swojego normalnego życia, zawodu i rodziny, raczej nie myśleli o znaczeniu danej potyczki dla całej kampanii, nie kierowali się starannie nakreśloną strategią, a strach przed śmiercią lub utratą zdrowia stawiał pod znakiem zapytania zrozumienie dla sensowności jakiegokolwiek powodu, dla którego toczona jest wojna[16]. W momencie, gdy zmuszani byli do natarcia, wyjścia z okopu i rzucenia się na wroga, przez grad kul, pocisków i granatów, liczyła się dla nich tylko jedna strategia: bitwa była po prostu walką o przeżycie, każdy walczył o siebie i nie myślał o niczym innym, pragnął by wszystko skończyło się jak najszybciej: Staliśmy się groźnymi bestiami. Nie walczymy, ale bronimy się przed zagładą(…) W nasze ramiona i nogi uderza z mocą łomot ręcznych granatów, biegniemy skuleni jak koty, zagarnięci przez ową falę, która nas unosi, która robi z nas okrutników, zabójców, morderców, a niech i tak będzie: nawet diabłów. Zagarnięci przez falę, która przez strach, wściekłość  i żądzę życia zwielokrotnia nasze siły, która szuka dla nas ocalenia i wywalcza je. Gdyby z tamtymi z naprzeciwka szedł twój ojciec, nie zawahałbyś się rzucić mu w pierś granatu[17]. Taka walka trwała przynajmniej kilka godzin i jeśli w tym czasie ktoś został ranny, to nie miał szans na udzielenie pomocy. Każdy miał przy sobie podstawowy zestaw opatrunkowy, ale przy cięższych ranach okazywał się niewystarczający, nie mówiąc już o porażeniach spowodowanych działaniem trującego gazu. Czasem żołnierz po prostu sam nie był w stanie sobie pomóc. Jeśli nie został dobity lub się nie wykrwawił, to leżał udając martwego, walcząc już tylko z bólem i przerażeniem czekając na zakończenie potyczki, by spróbować przedostać się do swoich towarzyszy. Jeśli jednak ranny nie był w stanie się poruszać, to musiał czekać na pomoc kolegów, w nadziei że uda im się go zlokalizować. Ostrzał snajperski uniemożliwiał swobodne przedostanie się do poszkodowanego. Czasem trwało to przez kilka dni. Ranny wołał o pomoc, umierając przez wiele godzin i nikt nie był w stanie nic zrobić. We wstrząsający sposób taką scenę opisuje Remarque: Niektórzy jednak muszą leżeć długo i słyszymy jak umierają. Jednego szukamy daremnie przez dwa dni. Z pewnością leży na brzuchu i nie może się odwrócić(…) Stopniowo chrypnie. Jego głos brzmiący tak rozpaczliwie może dochodzić zewsząd(…) Drugiego dnia człowiek ów przycichł. Daje się łatwo zauważyć, że zaschły mu usta(…) Wpierw ciągle krzyczał o pomoc(…) Dziś już tylko płacze. Pod wieczór głos przygasa i zmienia się w krakanie, ale jeszcze i przez całą noc cicho postękuje. Rankiem, gdy myślimy, że tamten już dawno zaznał spokoju, dochodzi nas gulgocące rzężenie[18]. Gdy ranny miał szczęście, to  trafiał do szpitala polowego, który jednak szpitalem był tylko z nazwy i byli tacy, którzy woleli od razu zginąć niż tam się znaleźć[19]. Było to miejsce pozbawione wszelkich warunków higienicznych czy sanitarnych i zupełnie nie przystosowane do leczenia ciężkich obrażeń, jakie przeważnie charakteryzowały linię frontu. Również sama obsługa medyczna nie była przygotowana do leczenia takich przypadków[20]. Na domiar złego stale brakowało najpotrzebniejszych środków medycznych, zwłaszcza uśmierzającej ból morfiny, a lekarze nie mając możliwości leczenia obrażeń kończyn, w obawie przed zakażeniem całego ciała, po prostu je amputowali[21]. Stąd nawet niewielkie obrażenia odniesione w walce kończyły się często trwałym kalectwem, a nawet śmiercią.

Koniec walki obnażał bilans strat, odsłaniał rozrytą pociskami ziemię pełną poległych żołnierzy, zdefragmentowanych ciał, wokół unosił się fetor, spalenizny, krwi i chloru, a zewsząd było słychać krzyki i jęki rannych ludzi i zwierząt[22]. Podobne obrazy i przeżycia nie mogły nie odcisnąć trwałego piętna na psychice i dalszym życiu żołnierzy.  Niemal każdy był w szoku powybuchowym, wielu znajdowało się na skraju wyczerpania nerwowego. Często zdarzały się przypadki tzw. paniki schronowej objawiającej się nagłą histerią i rozpaczliwą próbą wyrwania się z ziemnego schronu, mimo świadomości, że taki krok niósł za sobą pewną śmierć[23]. Każdy walczył też sam ze sobą, z depresją, samotnością, rozpaczą i bezradnością. Niezwykle przejmująco wspomina to Remarque: (…) jesteśmy otępiali od ciągłego napięcia. Jest to napięcie śmiertelne, drapiące wzdłuż rdzenia kręgowego niby wyszczerbiony nóż. Nogi nie chcą chodzić, ręce dygocą, ciało staje się cienką powłoką z trudem okrywającą powściągane szaleństwo, okrywającą nie kończący się ryk, który wydziera się niepowstrzymanie. Nie mamy już ciała ani mięśni, a ze strachu przed czymś nieobliczalnym nie jesteśmy w stanie patrzeć na siebie[24]. To w efekcie doświadczeń I wojny światowej w skład personelu wojskowego zaczęto włączać psychiatrów[25].

Żołnierze nie przebywali oczywiście w okopach bez przerwy. Po ok. ośmiu dniach spędzonych na pierwszej linii frontu, nie bez powodu nazywanej strefą śmierci, przerzucani byli na tyły, gdzie mieli 3 do 4 dni na odpoczynek i w miarę możliwości regenerację sił. Po kilku dniach musieli jednak wrócić i wszystko zaczynało się na nowo[26]. Ci którym udało się to wszystko przeżyć wracali często ze zrujnowanym zdrowiem, zdruzgotaną psychiką i bez perspektyw na dalsze życie: Jestem młody, mam dwadzieścia lat, ale w życiu nie poznałem niczego poza zwątpieniem, śmiercią, strachem i splotem najbezsensowniejszych powierzchowności z bezmiarem cierpienia(…) Przez całe lata naszym zajęciem było zabijanie. To był pierwszy zawód w naszym życiu. Nasza wiedza o życiu ogranicza się do śmierci. Co więc ma nastąpić potem? Kim mamy być[27]?

Na koniec nie sposób nie poruszyć jeszcze jednej kwestii. Wśród walczących armii, ilość zawodowych żołnierzy była niewielka. Większość stanowili zwykli ludzie, którzy znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Gdy byli powoływani dowódcy i politycy zapewniali, że wojna szybko się skończy i wszyscy na święta Bożego Narodzenia wrócą do domów. Tak się jednak nie stało. Żołnierze bardziej od wroga z przeciwnego okopu nienawidzili dowódców i rządzących, którzy wywołali wojnę, przedłużali ją w nieskończoność, kierując wszystkim z ciepłych i przytulnych gabinetów, podczas gdy oni ginęli od kul, granatów, chorób, zimna i z głodu[28]: Podczas gdy oni [politycy] ciągle jeszcze pisali i przemawiali, myśmy widzieli szpitale i umierających; kiedy oni służenie państwu nazywali czymś największym, myśmy już wiedzieli, że strach przed śmiercią jest silniejszy[29]. Taki stan rzeczy musiał powodować wzburzenie, złość i sprzeciw, ale ponieważ wszelka niesubordynacja na froncie karana była nawet śmiercią, bunty zdarzały się niezwykle rzadko[30]. Jednak sytuacje, w których rekruci masowo odmawiali wykonania rozkazu ruszenia do szturmu, miały miejsce dość często[31]. Wraz z przedłużającą się wojną wzrastała liczba przypadków dezercji i samookaleczenia[32]. Żołnierze zdawali sobie też sprawę, że ci po przeciwnej stronie znajdują się w podobnej sytuacji, że walczą i zabijają tylko dlatego, że są do tego zmuszani[33]. O tym, że walczący bardziej niż wzajemną nienawiścią darzyli się raczej zrozumieniem i świadomością wspólnej niedoli, świadczą przypadki niesienia pomocy rannym przeciwnikom[34] oraz przede wszystkim przypadki tzw. bratania się żołnierzy. W nocy 24 grudnia 1914 r. żołnierze walczących stron wychodzili z okopów i wspólnie przy ogniskach, na ziemi niczyjej obchodzili Boże Narodzenie, śpiewając kolędy, dzieląc się papierosami, zapasami jedzenia itd. Obie strony godziły się na zebranie i pogrzebanie zabitych. Rozegrano nawet mecz piłkarski. Wydarzenia te miały miejsce w różnych miejscach frontu zachodniego na całej jego długości oraz na froncie wschodnim i przeszły do historii jako „rozejm bożonarodzeniowy” lub „cud wigilijny 1914”. Brały w nim udział m.in. Londyńska Brygada Strzelców, 5. Dywizja Brytyjskich Sił Ekspedycyjnych, Pułk Westminster, jednostki belgijskie, francuskie oraz pułki saksońskie[35]. W niektórych miejscach zawieszenie broni trwało do 3 stycznia i zakończyło go dopiero wprowadzenie świeżych jednostek na linię frontu. Decyzje o rozejmie zapadały oddolnie, z inicjatywy niższych oficerów. Generałowie byli im zdecydowanie przeciwni, a bratanie się z wrogiem uznano za zdradę główną, ale ponieważ informacje z frontu dochodziły do nich z opóźnieniem nie zdążono w porę zareagować. W następnych latach na czas Bożego Narodzenia zarządzano natomiast intensywne ostrzały artyleryjskie pozycji wroga, by uniemożliwić powtórzenie się wydarzeń z grudnia 1914 r. Dowództwa oddziałów starały się też zniszczyć wszelkie ślady tamtych wydarzeń. Konfiskowano zdjęcia, cenzurowano listy i notatki. Pamięć o świątecznych rozejmach jednak przetrwała , a we francuskiej miejscowości Frelingien znajduje się pomnik upamiętniający jeden z nich[36].

Pierwsza wojna światowa, pod wieloma względami była wyjątkowa i przełomowa na tle innych wcześniejszych konfliktów na przestrzeni dziejów. Nie tylko pod względem taktycznym, technicznym czy rozległości obszarów nią ogarniętych, ale także ze względu na towarzyszące jej okrucieństwo i liczbę ofiar. Pod broń powołano 65 mln ludzi, z czego 9,5 mln zginęło w walce, kolejne 10 mln z powodu głodu i chorób oraz ciągłej poniewierki, a 20 mln odniosło rany[37]. Trudno uwierzyć, że zaledwie kilka lat później wybuchł kolejny światowy konflikt, który przyćmił rozmiarami ten poprzedni. Przeżywając kolejną rocznicę wybuchu lub zakończenia I wojny światowej trzeba pamiętać nie tylko o datach i  najważniejszych wydarzeniach, ale także o tragicznej młodości ludzi początku XX w., którzy przeszli przez piekło okopowej egzystencji, a kilka lat później, choć w innych już warunkach, znów musieli wrócić na front, tym razem II wojny światowej i z bronią w ręku i przeżywać wszystko od nowa, tracąc kolejna lata życia lub w ogóle życie. Warto też zmusić się do refleksji i wyobrazić sobie siebie w tamtej sytuacji, na dnie okopu, przerażonego, głodnego, brudnego i okropnie zmęczonego. Wtedy zupełnie inaczej poznaje się historię i odkrywa ją na nowo.

 


[1]           Erich Maria Remarque, Na zachodzie bez zmian, Olsztyn 1992, s. 36.

[2]           Historia I Wojny Światowej Front Zachodni 1914-1916. Od planu Schliffena do Verdun i Sommy, red. Charles Catton, Poznań 2010, s. 105.

[3]           Historia I Wojny Światowej(…) op.cit., s. 105.

[4]           Ibidem, s. 155. Historia I Wojny Światowej(…) op.cit., s. 103.

[5]           E.M. Remarque, op.cit., s. 47.

[6]           Ibidem, s. 62. Janusz Pajewski, Pierwsza Wojna Światowa 1914-1918, Warszawa 1998, s. 378.

[7]           Thomas Weber, Pierwsza wojna Hitlera, Adolf Hitler, żołnierze pułku Lista i pierwsza wojna światowa, Poznań 2011, s. 84.

[8]           Cyt. za: ibidem, s. 84.

[9]           J. Pajewski, op.cit. s. 378. T.Weber, op.cit., s. 125-126.

[10]          E.M. Remarque, op.cit., s. 75.

[11]          Historia I Wojny Światowej(…), op.cit., s. 149.

[12]          Ibidem, s. 161.

[13]          Wielka historia świata, t. 10, 1870-1945, red. Marian Szulc, Warszawa 2004, s. 57.

[14]          Historia I Wojny Światowej(…) op.cit., s. 100.

[15]          E. M Remarque, op.cit., Olsztyn 1992, s.74.

[16]          Ibidem, s. 116.

[17]          Ibidem, s. 68.

[18]          Ibidem, s. 74.

[19]          Ibidem, s. 135-136.

[20]          Historia I Wojny Światowej(…) op.cit., s. 76.

[21]          E.M. Remarque, op.cit., s. 135.

[22]          Ibidem, s. 79.

[23]          Ibidem, s. 66.

[24]          Ibidem, s. 67.

[25]          Wielka historia świata, t. 10, 1870-1945, op.cit., s. 55.

[26]          J. Pajewski, op.cit., s. 377.

[27]          E.M. Remarque, op.cit., s. 147.

[28]          Józef Iwicki, Z myślą o niepodległej. Listy Polaka żołnierza armii niemieckiej z okopów I wojny światowej 1914-1918, Wrocław, Warszawa, Kraków, Gdańsk 1978, s. 57.

[29]          E.M. Remarque, op.cit., s. 14.

[30]          J. Pajewski, op.cit., s. 474-475.

[31]          Ibidem, s 475; T. Weber, op.cit, s. 74.

[32]          T. Weber, op.cit., s. 206.

[33]          E.M. Remarque, op.cit., s. 126

[34]          Ibidem, s. 124-126.

[35]          T. Weber, op.cit., s. 90-91. Waldemar L. Janiszewski, http://dzienniknowy.pl/aktualności/pokaz/21199.dhtml, dostęp 19.05.2012, 9:39.

[36]          Ibidem.

[37]          Antoni Czubiński, Historia powszechna XX w., Poznań 2006, s. 120.